Z BISKUPEM W DRODZE DO SANTIAGO DE COMPOSTELA

Kiedy lipcu w 2003 r. kończyłem pieszą pielgrzymkę do Santiago de Compostela wydawało mi się, że było to jedno z najważniejszych i najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. W swoich notatkach zapisałem wtedy, że są chwile, których w życiu się nie zapomina i na pewno należy do nich czas spędzony na Camino de Santiago. Nie sądziłem wtedy, że kiedykolwiek na ten pielgrzymkowy szlak powrócę.

Wiosną 2010 r. podczas jednego ze spotkań z ks. bp. Józefem Szamockim nagle słyszę: Księże Wojtku, mamy Rok Święty św. Jakuba, może wybierzemy się na Camino de Santiago? Zaskoczony pytaniem oczywiście odpowiedziałem twierdząco i rozmowa zeszła na kolejne sprawy. Myślałem, że po prostu natłok biskupich obowiązków i tak nie pozwoli na realizację tego pomysłu, trochę szalonego, bo nie bardzo mogłem sobie wyobrazić biskupa z plecakiem na plecach, wędrującego przez hiszpańskie miasta i wsie, nocującego i spożywającego posiłki nie raz w bardzo spartańskich, polowych warunkach. Po jakimś czasie ks. bp Józef już z kalendarzem w ręku, zabiera się do ustalenia terminu. Już wtedy wiedziałem, że to nie tylko pomysł, ale konkretne postanowienie, które trzeba zrealizować. Właśnie wtedy powstała myśl, że wybierzemy się w niewielkiej, małej grupie… Pierwotnie zakładaliśmy, że będzie nas ośmiu, ostatecznie wędrowaliśmy w gronie sześciu osób. Rozpoczęły się przygotowania, zakup biletów lotniczych, sprzętu potrzebnego na drogę i przygotowanie duchowe. Nie bez znaczenia był udział prawie wszystkich uczestników naszej wyprawy w pielgrzymce pieszej na Jasną Górę.

Dokładnie o północy, w Pierwszą Sobotę Miesiąca, 4 września spotkaliśmy się na plebanii parafii św. Antoniego na toruńskich Wrzosach. Na szlak ze swoim Proboszczem wyruszyli: Marek Włoczewski – właściciel prywatnej firmy, prowadzący parafialną scholę, Mateusz Rzewuski – student oraz Piotr Dzikowski i Łukasz Laskowski, świeżo upieczeni maturzyści, od lat należący do służby liturgicznej. Po wspólnej modlitwie z bliskimi i wzruszającym pożegnaniu wyruszyliśmy w drogę. Wkrótce dołączył do nas ks. bp Józef Szamocki. Punktualnie o godz. 6.00 na łódzkim lotnisku wystartował samolot linii Wizzair. Po ponad 3 godzinach lotu dotarliśmy do Madrytu. Tak jak 7 lat temu na lotnisko przybyli zaprzyjaźnieni z nami Grzesiu i Ula, którzy od wielu lat mieszkają w stolicy Hiszpanii. Dzięki ich życzliwości, w ciągu kilkunastu godzin udało się nam poznać najpiękniejsze zakątki tego miasta. Dzień zakończyliśmy Mszą św. w niewielkim kościele Dominikanów na madryckiej starówce.

Z niecierpliwością oczekiwaliśmy jednak na rozpoczęcie Camino de Santiago. Wcześniej przygotowaliśmy przelot, nocleg w Madrycie i zaplanowaliśmy rozpoczęcie pielgrzymki gdzieś między Burgos a Leon. Reszta pozostawała wielką niewiadomą. Ruszamy i zdajemy się na Opatrzność.

W niedzielne przedpołudnie nasi hiszpańscy przyjaciele zawieźli nas na stację kolejową i pożegnaliśmy się z wielką życzliwością. Potem w ciągu zaledwie 3 godzin dotarliśmy pięknym, nowoczesnym i szybkim pociągiem do niewielkiego kilkutysięcznego miasta Sahagun, które znajduje się na historycznej trasie do Santiago. Odnaleźliśmy  pierwsze albergue, w którym spędziliśmy noc. Wiele łóżek było już zajętych przez zmęczonych pielgrzymów, ale mimo wcześniejszych obaw udało się nam znaleźć miejsce. Tam również otrzymaliśmy credencial, zwany potocznie paszportem pielgrzyma. Dzięki zdobywanym pieczęciom mogliśmy udokumentować naszą drogę. Pierwsze niezwykle miłe spotkanie na drodze miało miejsce właśnie tego dnia. Włączyliśmy się do koncelebry Mszy św. w języku hiszpańskim. Miejscowy proboszcz był bardzo wzruszony, bo jak mówił pierwszy raz w życiu miał w koncelebrze biskupa. Wzruszenie spotęgował także moment, kiedy nasi czterej „chłopacy” uklękli przed ołtarzem, aby otrzymać specjalne błogosławieństwo dla pielgrzymów. Życzliwość proboszcza była tak wielka, że zapragnął pokazać nam skarby swojej parafii. Okazało się, że był to kiedyś potężny ośrodek benedyktynów, po których pozostały piękne świątynie i niezwykłe skarby sztuki sakralnej. W zakonnym muzeum zatrzymaliśmy się przy pięknej figurze Madonny del Camino. Poczuliśmy się spokojni, że skoro pierwsze dwa dni upłynęły w tak niezwykłej, serdecznej atmosferze, to jakie czekają nas niespodzianki w następnych dniach.

Pierwszy dzień wędrówki nie był łatwy, ale moim towarzyszom drogi powtarzałem: „Kto obiecał, że będzie łatwo…” Pierwsza pobudka o godz. 5.30 i tak miało już zostać do końca. Albergue jeszcze śpi, szybka toaleta i już o 6.00 jesteśmy na szlaku. W drodze najpierw poranne modlitwy. Przez pierwsze dwie godziny idziemy w absolutnych ciemnościach, wschód słońca w Hiszpanii w tym czasie jest bardzo późny. Gdyby nie latarki parokrotnie zgubilibyśmy szlak, który oznaczają muszle i żółte strzałki, niewidoczne jednak po ciemku. Ten pierwszy dzień nie był łatwy, idziemy 36 km. Plecy jeszcze nieprzyzwyczajone do plecaka, który waży ok. 13 kg, słońce świeci mocno, zwłaszcza po południu, droga monotonna, ścieżka obok drogi asfaltowej. Jednak w tym pierwszym bardzo mozolnym  dniu mieliśmy pomoc z Nieba, towarzyszył nam wiatr, który pomagał znosić trudy wędrówki w słońcu.

Po pierwszych trzech godzinach wędrówki przerwa na posiłek. W niewielkim sklepie kupujemy to, co potrzebne na pierwsze śniadanie. Spożywamy je na ławce pośrodku miejscowości, a życzliwy sklepikarz podaje nam krzesła. Po pierwszej przerwie w drodze odmawiamy różaniec i tak już będzie do końca. Docieramy do albergue w maleńkim mieście Masilla de la Mulas. Tutaj wszyscy mówią tylko po hiszpańsku, okazuje się, że wcale nie jest to przeszkodą do porozumienia się. Wszyscy są dla siebie niezwykle życzliwi, obserwujemy życie pielgrzymów i ich stały „rytuał”. Po przyjściu na nocleg najpierw prysznic i pranie. Potem chwila odpoczynku i inne zajęcia. My poszukujemy kościoła by odprawić Mszę św.  Staruszek ksiądz znowu jest niezwykle wzruszony, gdy dowiedział się, że koncelebrował z Biskupem i widział prawdziwych pielgrzymów.

Już po pierwszym dniu doświadczamy, że różne są motywy drogi do św. Jakuba. Na pewno wielu ludzi idących do tego samego celu przede wszystkim szuka głębi w swoim życiu, jak mogliśmy się później przekonać wielu ją znajduje.

Pierwszy dzień kończy się kolacją. Większość barów i restauracji serwuje specjalne „menu del pelegrino” za ok. 8-10 euro. Na pierwsze danie do wyboru: zupa, sałata lub makaron, na drugie: mięso lub ryba z frytkami, deser: ciasto, owoce lub lody i jak to jest w kulturze tego kraju wino. Wielu jednak pielgrzymów przygotowuje sobie posiłki w albergue. Obserwuję życie pielgrzymów, idą wręcz z całego świata, są życzliwi dla siebie, ale trochę tajemniczy, tak jakby każdy strzegł swojej prywatności. Pątnicy robią notatki, prowadzą dzienniki. Widać, że nie chcą uronić ani chwili, a przeżycia z Camino, są dla nich niezwykle ważne, trzeba je utrwalić, aby potem do nich wracać…

***

Bardzo często na Camino na pielgrzymów czekają niezwykłe niespodzianki. Tak bywa zwłaszcza wtedy, gdy dosyć precyzyjnie jest przygotowana cała trasa, a życie samo pisze swoje scenariusze. Idąc do Leon zaplanowaliśmy, że właśnie w tym pięknym mieście będzie nasza kolejna przystań na nocleg. Jakoś nie mogliśmy tego dnia dłużej pospać. Nasza magiczna godzina 5.30 powodowała, że wstawaliśmy i ruszaliśmy w drogę. Kiedy dotarliśmy do Leon, w godzinach przedpołudniowych, rzeczą absolutnie nie do pomyślenia było pozostanie tutaj na nocleg. Zwiedziliśmy piękną katedrę z czasem na adorację Najświętszego Sakramentu, potem spacer piękną starówką. Odnaleźliśmy także niezwykłej urody dom zaprojektowany przez słynnego mistrza Antonio Gaudiego, a z jego podobizną zrobiliśmy sobie zdjęcie. Duże miasto, jakim jest Leon tak bardzo nie sprzyjało naszej refleksji i pielgrzymkowej zadumie, czym prędzej więc je opuściliśmy, mijając historyczne zabytki, które pamiętały średniowiecznych pielgrzymów, ku czci których postawiono nawet specjalny pomnik. Nie było też czasu w dużym mieście, aby zjeść zaplanowany tutaj obiad. Jakoś czuliśmy, że prowadzi nas Ktoś w inne miejsce. Pobyt w Leon zakończyliśmy wypiciem dwóch potężnych butli Fanty, którą w przedsionku supermarketu rozlewaliśmy do podręcznych kubków, jakie stale mieliśmy pod ręką. Powoli także przyzwyczailiśmy się do tego, że nasze posiłki odbywają się w ekstremalnych warunkach. Tego dnia np śniadanie zjedliśmy dosłownie na trawniku przed samym wejściem do potężnego hipermarketu. Jednak widok zgłodniałych pielgrzymów nikogo tam nie dziwił.

Po opuszczeniu Leon przeszliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów, drogą, którą nie planowaliśmy iść. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Virgen del Camino, w której od niedawno otwarto nowe albergue. Okazało się, że to najprzyjemniejsze miejsce noclegowe na całej trasie. Znajduje się w budynku szkoły i domu rekolekcyjnego Ojców Dominikanów. Miejsce to okazało się bliskie mojemu sercu już z samej nazwy, bo za patrona obrano św. Antoniego. Tego dnia bez najmniejszych problemów odnaleźliśmy kościół, w którym mogliśmy z dominikanami odprawić Mszę św. W tym momencie spostrzegliśmy, że znajdujemy się w sanktuarium Matki Bożej Dziewicy z Camino, do której przybywają pielgrzymi z wielu zakątków Hiszpanii. Tego dnia zjedliśmy także jedną z najtańszych i najsmaczniejszych kolacji. Zdaliśmy sobie sprawę, KTO nas tutaj doprowadził, tego wieczoru już świętowaliśmy wigilię Narodzenia NMP. Kiedy następnego dnia o 6.00 przechodziliśmy obok tego sanktuarium Matki Bożej i odmawialiśmy Anioł Pański, wiedzieliśmy, że to nie przypadek.

Dzień Narodzenia NMP 8 września, który rozpoczęliśmy w sanktuarium Virgo del Camino też należał do niezwykle uroczych. Droga wydawała się nam niezwykle łatwa, nawet plecaki niezbyt ciążyły. Jednak po trzech godzinach marszu przyszła chwila, aby się zatrzymać na odpoczynek. Zwykle nasze postoje planowaliśmy w okolicach kościoła. Niestety świątynia była zamknięta, a w okolicach ani śladu plebanii. Zamknięty był także sklep spożywczy, nie martwiliśmy się jednak, najwyżej pójdziemy jeszcze kilka kilometrów dalej bez śniadania. Po chwili zatrzymał się przy nas samochód oferujący pieczywo. Tego dnia nasze śniadanie to sucha bagietka i ciastko francuskie, w barze obok kościoła kupiliśmy kawę. Po kilkudziesięciominutowym odpoczynku ruszamy w drogę, w tym momencie pojawił się starszy człowiek z kluczami do niewielkiego, ubogiego kościoła z pytaniem, czy chcemy zobaczyć jego wnętrze. Bardzo się ucieszył, gdy się dowiedział, że chcemy odprawić Mszę św. sam chętnie w niej uczestniczył. Z głównego ołtarza patrzył na nas św. Jakub ze starej drewnianej rzeźby. Tym razem przed ołtarzem postawiliśmy nasze plecaki, to cały nasz dobytek i dom w tych dniach.  Matka Boża doprowadziła nas do Hospital del Orbigo. Rozpoznałem znajome sprzed 7 lat albergue, z niezwykle miłą obsługą. Na powitanie czekały na nas owoce z parafialnego sadu. Ze wzruszeniem wspominałem mój pobyt w tym miejscu przed laty.

Matka Boża szczególnie się nami opiekowała w kolejnych dniach. Codziennie po pierwszym postoju wspólnie odmawialiśmy w drodze I część Różańca. Pozostałe części, w skupieniu odmawialiśmy indywidualnie w ciszy. Wyraźny znak od Matki Bożej dostrzegliśmy także 13 września. Wczesnym popołudniem przyszliśmy do kilkunastotysięcznego miasteczka o nazwie Sarria. Jest to miejsce oddalone od Santiago dokładnie 100 km. Wielu ludzi stąd rozpoczyna Camino, bo aby otrzymać compostelę /wydawane przez biuro pielgrzyma przy katedrze specjalne zaświadczenie o ukończeniu pielgrzymki/ i specjalny odpust św. Jakuba, wystarczy przejść na pieszo właśnie tyle kilometrów. Właśnie tutaj rozpoczynają się także kłopoty ze zdobyciem noclegów. Zdziwiło nas, że nie mieliśmy z tym żadnego problemu, tej nocy zamieszkaliśmy w prywatnym nowoczesnym albergue. W naszym pokoju nocowało tym razem zaledwie 16 osób. Już po bardzo niedługim czasie wszystkie miejsca w mieście były zajęte. Dlaczego udało się nam zamieszkać w tym miasteczku dowiedzieliśmy się niebawem. Po chwili odpoczynku z ks. bp. Józefem rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca, w którym moglibyśmy odprawić Mszę św. Kolejne kościoły, a było ich w miasteczku kilka były zamknięte. W jednym z nich znaleźliśmy informację, że otwarty kościół tego dnia znajduje się niedaleko dworca autobusowego. Nie poddając się, po pokonaniu kilkunastu ulic znaleźliśmy otwartą świątynię. Poprowadziła nas do niej przypadkowo spotkana kobieta, z dużym krzyżem na piersiach. Inna życzliwa kobieta opiekująca się kościołem przygotowała nam wszystko do odprawienia Mszy św. Ksiądz Biskup pozostał na adoracji Najświętszego Sakramentu, ja przyprowadziłem resztę naszej grupy. Wchodząc do kościoła przeczytałem jego wezwanie: Matki Bożej Różańcowej. Kiedy rozpoczynałem Mszę św. we wstępie nie mogłem oprzeć się wzruszeniu. Rozpoczęliśmy Mszę św. ok. godz. 18.00. Tego dnia, każdego 13 dnia miesiąca w mojej parafii w Toruniu odprawiam Mszę św. ku czci Matki Bożej Fatimskiej, po której rusza fatimska, różańcowa procesja ulicami naszej parafii. Tym razem z księdzem Biskupem, który prosił bym przewodniczył Mszy św., z grupą obecnych ze mną parafian duchem byłem w Toruniu z moimi wiernymi… W tej Mszy św. uczestniczyli także przypadkowi mieszkańcy miasta, Hiszpanie. Pani, którą spotkaliśmy na ulicy też była, wzruszona, przyszła po Mszy św. podziękować za Eucharystię. Tego dnia więc Matka Boża sama zaplanowała czas i zaprosiła nas do swojej świątyni. Jakich potrzeba nam jeszcze znaków na tej drodze?

***

Jest kilka tras, które prowadzą do Santiago. Prawdziwa pielgrzymka tak naprawdę powinna się zacząć po zamknięciu drzwi własnego domu, tak było w ciągu wieków. Również dzisiaj te historyczne trasy próbuje się odświeżać i oznaczać na nowo. Jedna z nich przebiega także przez Toruń. My niestety nie mając wystarczająco czasu zaplanowaliśmy, że przejdziemy 360 km tzw. Drogi francuskiej. Dzisiaj większość pielgrzymów wybiera właśnie ten szlak, najlepiej oznakowany i bogaty w piękne zabytkowe miasta oraz różnorodny krajobrazowo.

Na trasie właściwie nie można się zgubić, jest dobrze oznakowana. Kierunek wskazują muszle, żółte strzałki oraz od niedawna tablice informacyjne, na których można znaleźć istotne dla pielgrzymów wiadomości: ile kilometrów do następnej miejscowości i na jaki serwis można tam liczyć.

Wędrując mieliśmy okazję zobaczyć kilka pięknych miejsc. Wśród nich wspomniany już wcześniej Leon. Innym godnym zobaczenia miastem jest Astorga, która zasłynęła z pięknego, zaprojektowanego przez Antonio Gaudiego pałacu biskupiego, który tak naprawdę pełni funkcję muzeum poświęconego Camino. Obok stoi piękna stara katedra, wewnątrz dosyć uboga, ale o niezwykłym klimacie. Tak jak w większości hiszpańskich katedr, również w niej jest tzw. Coro  wydzielone z reszty kościoła, stanowiące centrum świątyni. Było to miejsce wspólnej modlitwy i śpiewu kapituły.

Do innych ciekawych miast należy Ponferrada, która słynie z pięknego zamku wybudowanego przez Zakon Tempraliuszy. Z dawnej świetności pozostała już tylko imponująca, ozdobna fasada. Nasze wspomnienia jednak z tego miasta są niezbyt przyjemne, właśnie tam przyszło nam odpocząć w bardzo zatłoczonym, ciasnym albergue. Tej nocy spało w nim podobno prawie 300 osób. Od tego momentu staraliśmy się wybierać raczej małe, malownicze miejscowości. Do najbardziej urokliwych należał pobyt w niewielkim Rabanal del Camino. Tam nocowaliśmy u Benedyktynów. Spora grupa pielgrzymów uczestniczyła w wieczornych modlitwach brewiarzowych odśpiewywanych po łacinie przez mnichów. Mały stary kościół, przypominający Porciunkulę dodawał uroku i sprzyjał skupieniu i modlitwie. To miejsce tak bardzo wyciszające było nam bardzo potrzebne, właśnie następnego dnia mieliśmy ruszyć na Cruz del Ferro.

Baliśmy się tego dnia, pamiętam przed laty był to najtrudniejszy dzień na naszej pielgrzymce. Oprócz przerażającego zimna o świcie, padał także ulewny deszcz. Tym razem można się było spodziewać, że będzie podobnie. Sam dzień nawet to podpowiadał. Mieliśmy wchodzić na górę z krzyżem w piątek. Dzień tradycyjnie rozpoczęliśmy przed świtem, inaczej jednak niż zwykle. Dzięki życzliwości opiekunów albergue zjedliśmy śniadanie, na które składały się kromki chleba z dżemem i kawa. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz przywitał nas delikatny chłód i bezchmurne niebo na którym pobłyskiwały gwiazdy, co zwiastowało dobrą pogodę. Droga była pusta, idąc cały czas pod górę przez ponad dwie godziny nie spotykaliśmy żadnych pielgrzymów, tak, jakbyśmy byli na drodze całkiem sami. Sprzyjało to refleksji. Mimo, iż chwilami brakowało tchu ks. bp Józef poprowadził rozważania drogi krzyżowej, którą zakończyliśmy na przełęczy z krzyżem. To miejsce do którego pielgrzymi przynoszą zabrane ze sobą kamienie. My dla odmiany takie kamienie pozbieraliśmy, aby je zabrać do Polski i umieścić w grocie przed naszym kościołem, jako swego rodzaju pamiątkę tych dni. Spotkanie z krzyżem na przełęczy było niezwykle wzruszające. Właśnie tutaj można było dostrzec jak wielu pielgrzymów modliło się w tym miejscu. My postanowiliśmy odprawić tam Mszę św. Dołączyli do nas przygodni wędrowcy. Wspinaczka pod krzyż wcale nie okazała się najtrudniejsza. Tego dnia wędrowaliśmy długo, najtrudniej było miedzy godziną 14.00 a 17.00 kiedy słońce świeciło bardzo intensywnie, a do noclegu daleko. Jak się potem okazało podejście na Cruz del Ferro nie było ostatnią wspinaczką w górę.

Kiedy wkraczaliśmy w góry Galicji często bywały dosyć strome podejścia. Jedno z nich prowadziło na przełęcz Alto do Poio, która się wznosi 1335 m, chyba najwyższy z punktów, na które trzeba się było wspinać. Tam zanocowaliśmy w skromnym albergue, na zapleczu baru. Obsługa była niezwykle życzliwa. Na wolnym powietrzu, z pięknym widokiem na okolicę odprawiliśmy Mszę św. Znowu dołączyli do nas przygodni pielgrzymi, którzy pragnęli w niedzielę być na Eucharystii. Okazuje się, że wcale nie jest to takie proste, jakby się wydawało. Tego dnia modliła się z nami pani z Paryża i pan z Lipska, też już bardzo zmęczeni. Dzień zakończyliśmy kolacją z typowym galicyjskim jedzeniem, podanym w sposób bardzo domowy i skromny.

Kiedy nadszedł dzień Podwyższenia Krzyża Świętego pojawiło się pytanie, co tym razem czeka nas w drodze. Rano wyszliśmy z albergue i zatrzymaliśmy się na moment w czynnym już barze, aby zjeść śniadanie, na które znowu składały się tosty z dżemem i kawa. Bar miał ciekawą nazwę: 111 km. Właśnie tyle dystansu mieliśmy jeszcze do przejścia do Santiago. W ciągu dnia bardzo świeciło słońce, droga więc była trudna. Dodatkowo zaczęło już brakować tego spokoju, który towarzyszył nam w poprzednich dniach. Na drogach już tłumy. Chwilami widzieliśmy ciąg ludzi przed i za nami. Wielu pielgrzymów idzie, aby przejść te minimum 100 km. W miejscowości do której dotarliśmy był kościół, niestety zamknięty, nikt nie miał do niego klucza, tak więc Mszę św. tego dnia odprawiliśmy na sąsiadującym z kościołem cmentarzu, to też niezwykłe i smutne doświadczenie, nie móc wejść do kościoła na pielgrzymkowym szlaku. Dla nas to dodatkowa refleksja by z braku kapłanów i u nas nie doszło kiedyś do takiej sytuacji. Była w tym wszystkim jednak radość. Na Mszy św. z nami wspólnie modliło się ośmiu Słowaków, którym bardzo zależało, aby na Camino być jak najczęściej na Eucharystii.

Każdy dzień na Camino jest inny, radosny i pełen głębokich niespodzianek i przeżyć.

***

Wędrując do Santiago na pątniczej drodze nie byliśmy sami. Im bliżej celu, tym więcej spotykaliśmy pielgrzymów. Z tymi, którzy wędrowali podobnym rytmem do nas, czyli ok. 30 km dziennie spotykaliśmy się prawie każdego dnia, pozdrawialiśmy się w drodze lub nocowaliśmy w tych samych albergue. Po jakimś czasie okazywało się, że tworzymy swego rodzaju rodzinę, tak, jakbyśmy znali się bardzo długo. Były też spotkania jednorazowe, niezwykłe, które zapadały w naszej pamięci.

Pierwsze z tych radosnych spotkań miało miejsce już w Madrycie. Ula i Grzesiu, którzy od lat mieszkają w stolicy Hiszpanii z wielką radością, całkowicie bezinteresownie, poświęcili nam prawie dwa dnia, aby się nami zaopiekować w Madrycie, pokazać najpiękniejsze zakątki tego miasta. Z nimi również mieliśmy okazję zjeść kolację w tradycyjnym madryckim barze, w którym na ścianach wisiało pewnie kilkaset szynek, będących hiszpańskim przysmakiem.

Kolejne miłe spotkanie odbyło się na początku naszej drogi po przybyciu do Sahagun. Miejscowy proboszcz z którym koncelebrowaliśmy Mszę św. z radością towarzyszył nam cały wieczór, pokazał kościoły należące do parafii oraz skarby dawnego, potężnego klasztoru benedyktynów. Kapłan ten bardzo zaangażowany w życie swojej parafii mówił nam wiele o radościach i troskach Kościoła w Hiszpanii. Odczuliśmy, że dla duszpasterza pracującego na szlaku Camino de Santiago jest ważne to, ze spotyka co jakiś czas ludzi, którzy rzeczywiście tę drogę traktują jako pielgrzymkę.

Niezwykłe przyjęcie zgotowano nam również w benedyktyńskim albergue w Rabanal del Camino. Nie było tam nic z komercyjnego podejścia do pielgrzymów. Jedna z wolontariuszek, która posługiwała pielgrzymom przybyła aż z Australii, aby w ten sposób uczestniczyć w fenomenie, jakim jest Camino. Pewnie każdego dnia działo się tam to samo, przychodzili zmęczeni pielgrzymi, a ona z tym samym uśmiechem witała przybywających częstując angielską herbatą i herbatnikami. Samo przyjęcie spowodowało, że poczuliśmy od razu domową atmosferę. Potem wieczór i modlitwy wspólne w kościele, a następnego dnia, jeszcze przed świtem serwowane pielgrzymom kromki chleba z dżemem i kawa. Wszystko to z wielką radością i sercem.

Z podobną życzliwością spotykaliśmy się jeszcze nie raz. Na przełęczy Alto del Pino, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w skromnym albergue na zapleczu baru, spotkaliśmy rodzinę zajmującą się od ponad 30 lat obsługą pielgrzymów. Skromny bar, z najbardziej potrzebnymi w drodze potrawami i napojami oraz zaplecze z noclegami. Wszystko to za niewielkie pieniądze. Kiedy przybyliśmy w to miejsce,  była właśnie niedziela. Nie mieliśmy okazji „po drodze” odprawić Mszy św., a więc zaraz po dojściu na miejsce sprawowaliśmy ją z niezwykle pięknym widokiem na całą okolicę w tle. Tutaj dołączyło do nas kilka osób, m. in. mężczyzna z Niemiec, który, jak potem zauważyliśmy co jakiś czas musiał „podjeżdżać” samochodem, bo tusza nie pozwalała mu na przejście całej pielgrzymki na nogach. Na Mszy św. była też Pani, mieszkająca w centrum Paryża, która bardzo się ucieszyła, że mogła być w niedzielę na Mszy św.  Z żalem z daleka przyglądała się nam starsza pani, właścicielka baru i albergue, która jak potem się żaliła, nie mogła tej niedzieli w związku z obowiązkami względem pielgrzymów być na Eucharystii. Bardzo się jednak ucieszyła z otrzymanego drewnianego różańca, który zaraz odłożyła do swoich pamiątek, które otrzymywała od napotkanych pielgrzymów. Sama przygotowała dla nas tradycyjny galicyjski obiad, na który składała się ziemniaczana zupa, mięso w tłustym sosie z warzywami i ziemniakami, wino oraz tradycyjna tarta de Santiago.

Przez kilka dni mieliśmy okazję iść z grupą Słowaków. Spotkaliśmy ich pierwszy raz w albergue w Gonzar. Kiedy dowiedzieli się, że będziemy sprawować Mszę św. poprosili, by mogli w niej uczestniczyć. Tego dnia przypadło nam sprawować Eucharystię na cmentarzu w sąsiedztwie kościoła. Niestety nie było innej możliwości. Miło spotkać na trasie „prawie rodaków”, którzy tak jak my podążali w duchu prawdziwie pielgrzymim.

Parokrotnie spotykaliśmy na trasie także Polaków. Okazuje się, że jest ich coraz więcej. Bardzo często są to księża prowadzący duszpasterstwa młodzieżowe, a letnia pielgrzymka do Santiago w małej grupie jest jakby częścią całorocznej pracy formacyjnej. Jedna z grup była niezwykle liczna, to młodzież oazowa, która na Camino przeżywała III stopień swoich rekolekcji, zmodyfikowany i przystosowany właśnie do tej trasy. W pięknym kościele w Melide ks. bp Józef przewodniczył Mszy św., a młodzież nie mogła uwierzyć, że biskup idzie z plecakiem na pieszo, tak jak wszyscy. Kiedy już dali się przekonać pojawiła się jeszcze jedna wątpliwość, czy chłopacy z naszej grupy nie są klerykami, bo jak to tak, świeccy chłopacy z biskupem na Camino? Z tą grupą również spotykaliśmy się jeszcze parokrotnie. Takie spotkania w drodze są zawsze niezwykle budujące.

Tajemnicą pozostaje dla nas Patryk, który mieszkał z nami w niewielkim albergue za Ponferradą. Młody sympatyczny Niemiec, kiedy dowiedział się, że będziemy odprawiać Mszę św. w miejscowym kościele wyraził pragnienie by w niej uczestniczyć. Trochę było dla nas dziwne, że nie wykonał nawet znaku krzyża. Spotkaliśmy się potem na kolacji. Opowiedział księdzu biskupowi, jak wyglądało jego życie. Praktycznie dotknął w nim wszystkiego co najgorsze, począwszy od braku normalnego domu rodzinnego, przez uzależnienia i inne dotkliwe problemy. Dopiero jakaś katolicka organizacja pomogła mu się pozbierać. Studiuje teraz filozofię i szuka swego miejsca w życiu. Wyznał także, że dotychczas nie przyjął sakramentu chrztu św., a na Camino szuka, już po raz kolejny, swojej drogi.

Parokrotnie spotykaliśmy także dwie francuskie zakonnice, które idąc również ewangelizowały. Widzieliśmy je w czasie rozmowy z przypadkowo spotykanymi ludźmi oraz w czasie osobistej modlitwy, kiedy odprawiały w plenerze liturgię godzin lub trwały na adoracji Najświętszego Sakramentu w kościele. Uczestniczyły także z nami w Mszy św.

Wszystkie te postawy uświadomiły nam, jak wielkim dobrem jest Camino de Santiago. Można iść na nie w duchu głęboko religijnym, przeżywać swego rodzaju pielgrzymkę życia, można także iść w poszukiwaniu celu i sensu swojego życia. Wielu właśnie tam go znajduje. Często spotykaliśmy ludzi, którzy szli w zamyśleniu i milczeniu, całkowicie anonimowo i nikt nie wiedział kim są, jakie zajmują miejsce w społecznej hierarchii, ale to na Camino w ogóle się nie liczy. Wszyscy podążają jako pielgrzymi w jednym kierunku, tak samo znosząc radości i trudy drogi. Myślę, że nawet ci, którzy idą do Santiago z czysto turystycznych pobudek, nie pozostaną obojętni na duchowe przeżycia związane z pielgrzymką do grobu św. Jakuba.

***

Pisząc te refleksje z Camino co chwilę zaglądam do moich notatek, które skrupulatnie, mimo zmęczenia, prowadziłem każdego dnia. To niezwykłe, kiedy myślą wraca się do tych dni. W jednym momencie odświeżają się obrazy, które tak bardzo zapadły nam w serce podczas pielgrzymiej drogi. Opisując przeżycia, ludzi, wydarzenia i miejsca przyszła kolej na finał naszej pielgrzymi, na jej cel, jakim jest Santiago de Compostela. Ostatnia wizyta Benedykta XVI w tym sanktuarium jeszcze bardziej przyczyniła się do zainteresowania tym miejscem.

Do Santiago dotarliśmy w piątek 17 września, mimo, iż miało to nastąpić dzień później. Na wejście do miasta i pokłon przy grobie św. Jakuba chcieliśmy być wypoczęci. W piątkowy poranek wstaliśmy o godz. 6.30, z przytulnego prywatnego albergue wyszliśmy jako jedni z ostatnich. Czekał nas spokojny ostatni dzień marszu. Może bliskość celu spowodowała, że szło się nam niezwykle lekko i po paru godzinach dotarliśmy na Monte del Gozo, które jest już przedmieściem Santiago. Planowaliśmy zanocować w tym miejscu, jednak pora była jeszcze zbyt wczesna, zaledwie południe. Po chwili odpoczynku i małej kawie z francuskim ciastkiem, w jednym momencie podjęliśmy decyzję: idziemy dalej. Ostatnie kilometry Camino nie należą do najprzyjemniejszych, trudno szukać ciszy, pięknych krajobrazów i czasu do refleksji. Wchodzi się do dużego hiszpańskiego miasta, pełnego reklam również tych, związanych z ruchem pielgrzymkowym. Dzisiaj w Santiago nie brakuje już miejsc, gdzie można spędzić noc, ale nie jest też tanio. Względy bezpieczeństwa nie pozwalają na wejście pielgrzymów z plecakami do katedry dlatego pierwsze kroki skierowaliśmy nie do katedry, gdzie znajduje się grób św. Jakuba lecz do Seminario Minor, które sprzed siedmiu lat zapamiętałem jako miejsce noclegów dla pielgrzymów. Okazało się, że bez problemu są tam wolne miejsca w potężnych salach, z metalowymi łóżkami, w których może spać nawet po 100 osób. Obecnie jest to czysto komercyjne miejsce, bez dostępu do kaplicy, za wysoką, jak na takie warunki cenę 12 euro. Wszystkim trochę bezdusznie zajmuje się agencja turystyczna, a nie instytucja kościelna. Szkoda, całkiem inaczej było w tym miejscu przed laty…

Po chwili odpoczynku, odświerzeni ruszyliśmy w kierunku katedry, na szczęście mieliśmy do niej zaledwie 10 minut drogi. Pokłoniliśmy się przy grobie św. Jakuba i uścisnęliśmy jego potężną figurę w głównym ołtarzu, jak to jest w zwyczaju pielgrzymów. Przez prawie 2 godziny czekaliśmy aby odebrać compostelę, specjalne zaświadczenie wydawane przez kancelarię katedralną potwierdzające ukończenie pielgrzymki. Dokument wydaje się na podstawie credenciala, którego pieczęcie potwierdzają odbycie kolejnych etapów. Wieczorem uczestniczyliśmy w koncelebrowanej Mszy św. dla pielgrzymów. Przeżyliśmy miłe zaskoczenie, katedra o godz. 19.30 wypełniona była wiernymi. Poznajemy wiele osób, które spotykaliśmy podczas wspólnej drogi.  Na zakończenie Mszy św. byliśmy świadkami obrzędu kadzenia potężną kadzielnicą, mającą wysokość człowieka. Na potężnych grubych linach została rozhuśtana przez 8 silnych mężczyzn i z wielkim  prędkością kołysała się przez całą nawę poprzeczną katedry. Chwilami mieliśmy wrażenie, ze może uderzyć w gotyckie sklepienia. Był to moment wielkiego poruszenia w świątyni. Nie raz pytano dlaczego tak potężna kadzielnica i tylko w Santiago de Compostela? Przewodnicy opowiadają, że miała na celu likwidowanie nieprzyjemnych zapachów, które unosiły się od pielgrzymów, którzy przez wiele dni nie mieli okazji się dobrze umyć. Trudno jednak powiedzieć, czy to legenda czy prawda historyczna. Na pewno jednak wielka kadzielnica należy do głównych atrakcji i symboli Santiago. Drugi dzień pobytu w Santiago zaplanowaliśmy także jako czas  wyciszenia, refleksji i odpoczynku. Głównym punktem tego dnia była Eucharystia w kościele katedralnym o godz. 12.00, to centralna Msza św. dla pielgrzymów. Ku naszemu zaskoczeniu znowu tłumy. Rozpoznajemy naszych „starych” znajomych z Camino, mimo iż prawie nic o sobie nie wiemy czujemy się sobie bliscy. To jedno z tych niezwykłych doświadczeń, przeżytych na pątniczym szlaku. Do obowiązku pielgrzyma w Roku Świętym należy także wejście do katedry przez Święte drzwi. To również było naszym doświadczeniem po oczekiwaniu w długiej kolejce. Kolejne godziny upływały na modlitwie, spacerach starymi wąskimi uliczkami i przyglądaniu się pielgrzymom, którzy bez końca wkraczali do Santiago. Podobno przychodziło ich wtedy 1000 dziennie. Była też okazja degustacji słynnych galicyjskich owoców morza, do najbardziej popularnych należy ośmiornica – smakująca tam, jak chyba nigdzie w świecie.

Santiago opuściliśmy na jeden dzień, aby odwiedzić Finisterrę, w średniowieczu uważaną za koniec ziemi. Po powrocie, w dniu wylotu do Polski chcieliśmy jeszcze raz odprawić Mszę św. wczesnym rankiem w katedrze. Nie było to wcale takie proste. Dzięki przypadkowo napotkanemu Księdzu z Polski, który pracuje w Hiszpanii otrzymaliśmy zgodę na odprawienie Mszy św. w dniu naszego odlotu przy samym grobie św. Jakuba. Miałem okazję być kilka razy w Santiago z grupami pielgrzymkowymi, takiego szczęścia jednak nie mieliśmy ani razu. Kiedy w środę 22 września wczesnym rankiem przemykaliśmy uliczkami Santiago miasto wyglądało całkiem inaczej niż w ciągu dnia, kiedy wypełnione jest pielgrzymami i turystami. Na dworze ciemno, pozamykane sklepy i restauracje. Katedra została otwarta krótko przed godziną 7.00 i tu znowu niezwykłe przeżycie. W potężnym, tonącym w półmroku wnętrzu niezwykła cisza, tylko my. Zakrystianin otworzył kryptę z grobem św. Jakuba, byliśmy dosłownie na wyciągniecie ręki od srebrnego sarkofagu z relikwiami Apostoła. To niezwykły finał i jak wierzymy wielki dar dla nas na zakończenie pielgrzymki, dar, którego nikt z nas się nie spodziewał. Piękniejszego zakończenia pielgrzymki nie mogliśmy sobie zaplanować, ale to nie był nasz plan…

***

Ten odcinek właściwie należałoby zatytułować „Z Biskupem w drodze do końca ziemi”. Pielgrzymka do grobu św. Jakuba oczywiście kończy się w Santiago, w ciągu wieków jednak pielgrzymi bardzo często wędrowali dalej, aż do brzegów Oceanu Atlantyckiego na Przylądek Finisterre, które w średniowieczu uchodziło za koniec ziemi. Według tradycji właśnie tam zbierano muszle, które po powrocie do domów były swego rodzaju pamiątką lub dowodem odbytej pielgrzymki.

Dzisiaj tylko niektórzy pielgrzymi do Santiago docierają pieszo na Finisterre. My pragnęliśmy przynajmniej udać się tam autobusem liniowym. Mimo, iż jest to odcinek zaledwie 100 km przejazd trwa 2,5 godziny. Podróż odbywa się wśród pięknych widoków gór często schodzących do oceanu. Chwilami autobus mknie nieomal nad przepaścią. Niezwykłe krajobrazy to kolejne piękne doświadczenie kończącej się wyprawy. Jadąc na Finisterre trochę martwiliśmy się, gdzie spędzimy noc, czy znajdziemy jakieś zatrzymanie. Tutaj znowu trzeba liczyć na Bożą Opatrzność. Po przybyciu do niewielkiego miasta Fisterre w granicach którego znajduje się Przylądek, po wyjściu z autobusu podeszła do nas starsza sympatyczna Pani, która zaoferowała nocleg w swoim pensjonacie. Okazało się, że to po prostu jedno z jej mieszkań, gdzie mieliśmy do dyspozycji 3 pokoje, kuchnię i łazienkę na czas naszego pobytu. Zapłaciliśmy za ten „luksus” zaledwie tyle, ile kosztuje w tym mieście zwykłe, wieloosobowe albergue. Znowu radość z Bożego prowadzenia i opieki.

Pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście na Przylądek Finisterre. Dzisiaj jest to skaliste wybrzeże na którym stoją dwa krzyże, latarnia morska i niewielkie muzeum poświęcone temu miejscu. Można kupić także drobne pamiątkowe przedmioty, zwłaszcza muszle wyrzucane każdego dnia na brzegu oceanu. Zatrzymaliśmy się tam na dłużej, aby wpatrywać się w toń oceanu, powoli  przychodziła refleksja, jaki to niezwykły czas dany nam został przez Boga. Tyle dni wspaniałego marszu, przemyśleń oraz modlitwy, tyle pięknych znaków miłości od Boga. Kiedy przybyliśmy do miasteczka była niedziela. Niestety nie udało się nam tego dnia odprawić Mszy św. w kościele.. Także miejsca, w których się znajdowaliśmy nie pozwalały na odprawienie Eucharystii w plenerze. Pozostało  więc mieszkanie, które wynajmowaliśmy. Niestety ta sama sytuacja pojawiła się także następnego dnia. Żaden z dwóch kościołów w tym miasteczku nie był tego dnia otwarty. Nie znaleźliśmy nawet informacji na temat celebracji w świątyniach. Kiedy chwilę siedzieliśmy na przykościelnym murze wpatrzeni w ściany XII w. świątyni, z żalem myśleliśmy o tym, że to miejsce straconych szans. Wielu pielgrzymów pociągało za klamkę w nadziei, że świątynia przy drodze na Finisterre będzie otwarta, aby wejść i chociaż przez chwilę adorować Najświętszy Sakrament. Niestety było to niemożliwe. Szkoda, że miejscowy Kościół przyczynił się do tego, że Finistere pozostaje dziś tylko czysto świecką, turystyczną atrakcją.

Na Finisterre w związku z niedzielą była też pozytywna refleksja. Tego dnia wszystkie instytucje, sklepy i markety były zamknięte. My przyzwyczajeni, że nawet w niedzielę bez problemu możemy kupić artykuły spożywcze liczyliśmy również na to tam. Pozostała nam jednak wizyta w miejscowej nadmorskiej restauracji, gdzie za niewielkie pieniądze zjedliśmy chyba najlepsze na świecie kalmary.

Na zakończenie naszej pielgrzymki zaplanowaliśmy jeden dzień relaksu. Był czas na kąpiel i długie spacery nad oceanem, tak upłynął prawie cały dzień. Nie mogliśmy się jednak oprzeć pokusie, by jeszcze raz wybrać się na Finisterrę, tym razem, aby być tam o zachodzie słońca. To niezwykłe wrażenie, kiedy widzi się słońce chowające się gdzieś w odmętach dalekiego oceanu, gdzieś na krańcach świata. Widok wspaniały i skłaniający do przemyśleń. Trudno było oderwać wzrok od widnokręgu nawet w momencie kiedy słońce już zaszło.

To już koniec naszej pielgrzymki. Wiele przemyślanych, przemodlonych spraw. Pielgrzymka życia? Ksiądz Biskup powtarza, że tak, a mi się ciągle wydaje, że po raz kolejny na szlak Camino jeszcze wrócę. Dla mnie była to zupełnie inna pielgrzymka, niż ta sprzed siedmiu lat. Pewnie każdy z nas, na swój sposób, przeżył te dni. Są chwile, których w życiu się nie zapomina, na pewno należą do niech te z drogi do grobu św. Jakuba. Jeżeli pielgrzymka, to tylko piesza. Człowiek utrudzony, wyzwolony z tego co jest naszą codziennością inaczej patrzy na świat, na sens i cel swojego życia.

Od chwili, kiedy powróciliśmy do naszych domów minęły już prawie dwa miesiące. Jednak wspomnienie tamtych dni jest w nas ciągle żywe. W naszych rozmowach często do nich wracamy. Ziarno wsiane w ziemię musi przynieść owoc… Co w naszym życiu zmieni Camino de Santiago, co w nas umocni? Przez te dni wędrówki starym średniowiecznym, szlakiem wpisaliśmy się w wielki orszak pątników. Dzisiaj po wielu z nich nie ma już nawet śladu na tym świecie. Tak jak dotarli do celu w Santiago i może szli dalej na Finisterrę w kierunku zachodzącego słońca, tak również dotarli do celu swojego życiu do Słońca, którym jest Jezus. „Wędrówką życie jest człowieka”, te słowa Edwarda Stachury nabierają nowego wyrazu wtedy, gdy człowiek uświadomi sobie kruchość naszego losu i świadomość, że wszystko się kończy kiedyś, tak jak nasza droga do Santiago de Compostela.

Toruń, listopad 2010 r.

ks. Wojciech Miszewski