I
Są chwile, których w życiu się nie zapomina. Na pewno należy do nich czas spędzony na pieszej wędrówce do Santiago de Compostela. Pragnienie odbycia pielgrzymki do grobu św. Jakuba w Composteli rodziło się w ciągu lat, jednak dopiero rok 2003 okazał się szczęśliwy i pozwolił mi to marzenie zrealizować.
Wszystko rozpoczęło się od gorączkowych poszukiwań osób, które mogłyby coś na ten temat powiedzieć. Ciągle w Polsce brakuje jakichkolwiek publikacji na temat Camino. Potrzebowaliśmy głównie informacji o trasie, możliwości dotarcia do miejsc rozpoczęcia pielgrzymki i praktycznych informacji potrzebnych na drogę. Wreszcie dotarliśmy do Staszka Burdzieja z Torunia, który przeszedł Camino w 2001 r. Chętnie podzielił się z nami swoimi doświadczeniami i zaopatrzył nas w muszlę – znak pielgrzyma. Kiedy kończył pielgrzymkę w Composteli postanowił, że tę muszlę ofiaruje następnemu pielgrzymowi z Torunia, który wybierze się na szlak. W ten sposób rodzi się jakaś specyficzna więź między ludźmi, którzy przeżyli Camino. Niestety czas, którym dysponowaliśmy, nie pozwolił nam na przejście całego tzw. szlaku francuskiego, dlatego postanowiliśmy wyruszyć z Logrono, miejsca urodzenia św. Josemarii Escrivy.
Do Hiszpanii przybyliśmy 6 lipca. Na lotnisku w Madrycie czekała już na nas zaprzyjaźniona rodzina. Mieliśmy okazję przez kilka godzin razem poznawać uroki stolicy Hiszpanii. Następnego dnia pojechaliśmy do odległego o 400 km Logrono. Po drodze nawiedziliśmy Samosierrę, miejsce bohaterskich walk wojsk polskich z czasów napoleońskich i znajdujące się tam sanktuarium Matki Bożej na Przełęczy, zwanej także Matką Dobrej Drogi. Pomyśleliśmy, że modlitwa w tym miejscu, mimo iż niezaplanowana, jest znakiem dla nas, że rzeczywiście czeka nas „dobra droga”. Nie pomyliliśmy się; każdy dzień na Camino był darem, niespodzianką i czasem niezwykłych przeżyć.
Po dotarciu do Logrono i rejestracji w punkcie przyjęcia pielgrzymów, otrzymaliśmy Credencial de Peregrino, zwany potocznie paszportem pielgrzyma, który upoważnia do nocowania w schroniskach na całej trasie. W nim również zbieraliśmy ozdobne stemple, służące potem w Composteli jako dowód odbycia pielgrzymki. Chociaż była już godzina 20.00, rozpoczęliśmy naszą wędrówkę po Camino chwilą modlitwy w otwartym jeszcze kościele i wymaszerowaliśmy. W mieście droga oznaczona była potężnymi muszlami i żółtymi strzałkami. Część szlaku już poza miastem została wytyczona jako teren rekreacyjny dla mieszkańców, stąd spotkaliśmy wielu biegających i jeżdżących na rowerach ludzi. Wszyscy niezwykle serdecznie nas pozdrawiali i tak było do końca. Często były to życzenia „dobrej drogi”. Kiedy zaczął zapadać zmrok odprawiliśmy Mszę św. i ponownie ruszyliśmy na trasę. Kolejne minuty wypełniliśmy odmówieniem czterech części różańca. Przez moment mieliśmy wrażenie, że zgubiliśmy szlak; chwilami znajdowaliśmy się niemal na podwórkach gospodarstw rolnych i wydawało się nam, że wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej. Około północy dotarliśmy do uśpionej, niewielkiej miejscowości Najera, w której znajduje się schronisko. Niestety od godz. 22.00 jest już zamknięte, a zresztą, jak poinformował nas jeden z mieszkańców i tak nie ma w nim dla nas miejsca. Szczęśliwi położyliśmy się na trawie w zacisznym miejscu na górze ponad miastem.
Nadzwyczajna była pierwsza pobudka na Camino. O godz. 5.00 rozpoczęło się automatyczne podlewanie trawnika, który tej nocy był miejscem naszego odpoczynku. Zanim zorientowaliśmy się, co się dzieje, większość naszych rzeczy była mokra. Mokrzy i zziębnięci ruszyliśmy w drogę. Po trzech godzinach pojawiło się wreszcie słońce, którego tak oczekiwaliśmy. Bardzo szybko wszystkie rzeczy wyschły, natomiast słońce coraz bardziej nam dokuczało. Najtrudniejsze chwile przeżywaliśmy w godzinach popołudniowych, kiedy bezskutecznie przez dwie godziny marszu poszukiwaliśmy chociaż odrobiny cienia i wody. Do tego zaczęliśmy odczuwać obciążenie dźwiganego plecaka. Mimo że jego waga nie przekraczała 15 kg, po kilku godzinach wędrówki w skwarze chciałoby się coś z niego wyrzucić.
Resztkami sił docieramy do Santo Domingo, gdzie znajdujemy nocleg w albergo dla pielgrzymów. To pierwsze nasze doświadczenie; w potężnej sali dla kilkudziesięciu osób, w spartańskich warunkach, spotkaliśmy ludzi z całego świata. Schronisko mieści się w starym, średniowiecznym obiekcie, który przez wieki nie zmienił swojego przeznaczenia. Mamy okazję podpatrywać pielgrzymów i ich zachowanie. U niektórych niestety trudno dostrzec religijny charakter wędrówki. Często kościół na trasie jest tylko obiektem turystycznym, który ze względu na szczególne walory artystyczne należy odwiedzić. Są jednak pielgrzymi, którzy biorą do ręki Pismo św., różaniec, czy po prostu w zadumie modlą się w kościele. Wszyscy są dla siebie niezwykle życzliwi, a wędrując pielgrzymkowym szlakiem, czują swoistą więź.
Miasto Santo Domingo de la Calzada jest jedną z ciekawszych miejscowości na szlaku. Nazwa pochodzi od mnicha Dominika, żyjącego na przełomie XI i XII w., który całkowicie poświęcił się posłudze pielgrzymom, m. in. przyczynił się do budowy mostów i hospicjum. Miasteczko jest urocze i niechętnie wracamy do schroniska, mimo sporego zmęczenia. Następne dni jednak przyniosą kolejne, niezwykłe wręcz spotkania i doświadczenia.
II
„Camino musi boleć” – te słowa znajduję w notatniku Stasia, pisanym dzień po dniu w czasie jego pątniczej drogi. Wędrowiec musi polegać całkowicie na Bogu, bo tylko On ma być jedynym prawdziwym towarzyszem drogi, tak jak jest jej celem. Dlatego tak wielu ludzi rusza na Camino indywidualnie; wędrują samotnie podpierając się kijem, przemierzając kolejne kilometry. Często w czasie naszej podróży, spotykaliśmy ich na trasie. Pozdrawiamy się, życząc sobie wzajemnie dobrej drogi, uśmiechamy się i idziemy dalej. Są chwile i miejsca na Camino, kiedy można bardzo zbliżyć się do siebie. Jednym z takich miejsc są refugia, w których nocują pielgrzymi. Mieliśmy szczęście nocować w pięknym, niewielkim schronisku w Tosantos. Tam spotkaliśmy Jose Louisa, który opiekował się domem. Swoją bezinteresowną pracę traktował jako posługę pielgrzymom. Ucieszył się, że jestem księdzem, zaraz „zarządził” Mszę św. dla wszystkich korzystających tego dnia ze schroniska. Eucharystię sprawowałem po łacinie ; była to okazja by odświeżyć sobie ten język. Śpiewaliśmy kanony z Taize. Piękna to była modlitwa w towarzystwie Japonki, dwóch Włoszek, Hiszpana i Polaków. Po Mszy św. wspólnie przygotowaliśmy kolację. Panie robiły spaghetti, Jose Louis swoją specjalność – ryż z mlekiem i cytryną, a panowie sałatkę. Potem długie biesiadowanie przy stole zakończone wspólną modlitwą w oratorium. Modliliśmy się Psalmami w znanych nam językach, aż nadeszła pora na sen. Jak zwykle pobudkę zaplanowaliśmy na 5.00 rano. Jeszcze jedną niespodziankę zrobił nam Jose Louis; kiedy spaliśmy, przygotował śniadanie.
Jak niewiele zmieniło się na tej trasie przez wieki. W miejscowości San Juan de Ortega, w romańskim kościółku, modlimy się przy grobie Świętego, który swoje życie poświęcił służbie nieznanym sobie pielgrzymom, przybywającym tutaj na jedną noc, którzy wychodząc w dalszą drogę, często nawet nie pamiętali, by podziękować.
Gdy idzie się wcześnie rano w ciemnościach rozświetlanych tylko blaskiem księżyca, myśl biegnie ku istotnym sprawom. Jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia. Trzeba znaleźć się w takim miejscu, aby to zrozumieć. Dlatego ludzie idą na Camino właśnie w poszukiwaniu tego, co można nazwać szczęściem.
Docierając do Burgos wędrujemy bardzo długo przez miasto. Niestety dzisiejsze hospicjum dla pielgrzymów w niczym nie przypomina średniowiecznego alberge. Jest raczej skromnym, wieloosobowym barakiem z piętrowymi łóżkami. Mieliśmy szczęście; przybyliśmy przed 22.00 i dostaliśmy trzy ostatnie miejsca. Pokój dzielimy z Erykiem z Kopenhagi. Nie możemy zrozumieć motywów jego pielgrzymki. Mówi, że jest nauczycielem buddyzmu i szuka duchowych przeżyć. Takich zagubionych ludzi, poszukujących na Camino odpowiedzi na dręczące ich pytania, spotykaliśmy jeszcze wielu. Tego dnia nie mamy już siły na długie rozmowy, „zrobiliśmy” 55 km w ogromnym skwarze i jest to już kres naszych możliwości na ten dzień.
Wędrując Camino, mamy okazję podziwiać wiele wspaniałych zabytków architektury i sztuki. Jedno z najciekawszych i najpiękniejszych miast to właśnie Burgos, z górującą nad miastem katedrą, obok której od wieków prowadzi szlak pielgrzymi. Kamień pod budowę tej świątyni został położony w 1221 r. Wznoszono ją przez trzy stulecia, stąd łączy w sobie style romański i gotycki. Podziwiamy wspaniałe wieże, portale i bogate wnętrze pełne zabytkowych ołtarzy, ozdobnych grobowców i kaplic. Niestety dalsza droga wzywa, aby iść dalej, a zwiedzanie tego pięknego miasta pozostawiamy na inny czas.
Docieramy do zaplanowanego miejsca odpoczynku. Właściwie nie mamy już siły iść dalej. Schronisko w Calzada del Coto okazuje się zwykłym niewielkim barakiem. Mamy wrażenie, że nikt się nim nie opiekuje. Nie sądziliśmy, że tutaj może nas spotkać jeszcze jakaś niespodzianka. Wkrótce po nas dociera na nocleg Joachim, kleryk z Fryburga, potem jeszcze wędrowcy z Belgii i Holandii. W polowych warunkach odprawiamy Mszę św. dla wszystkich. Wieczorem siadamy przy pustym stole. Niestety w miejscowości nie ma żadnego sklepu, a więc kolejny dzień zakończy się bez kolacji. Rozmowa jednak jest tak zajmująca, że nie myślimy o jedzeniu. Nasi nowi przyjaciele z Belgii i Holandii z zaciekawieniem patrzą na różaniec, nie rozumiejąc czym on jest. Postanawiamy więc nauczyć ich tej modlitwy. Siedząc przy stole mówimy kolejne „zdrowaśki” we wszystkich językach, którymi się posługujemy. Nigdy nie zapomnę radości młodego Holendra, któremu ofiarowałem różaniec. Spotykaliśmy się jeszcze kilkakrotnie na trasie. Różaniec miał zawsze przy sobie.
III
Kolejne dni na Camino stają się do siebie bardzo podobne, tak jak chwilami monotonny jest krajobraz. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że przez długie godziny widzimy tylko płaski obszar hiszpańskiej mesety, wypalone słońcem trawy oraz drogę, która zdaje się nie kończyć. Często przez wiele godzin wypatrujemy lasu czy choćby drzewa, pod którym w cieniu można chwilę odpocząć. Nieodłącznym towarzyszem jest plastikowa butelka z wodą. Te widoki sprzyjają jednak prawdziwej medytacji, wejściu w siebie. Patrząc na tę „pustynię” uświadamiamy sobie, jak niewiele człowiek potrzebuje do szczęścia: wody, trochę jedzenia, kawałka podłogi lub łóżka w zatłoczonym alberge.
Wędrując napotykamy na miejsca wyjątkowe. Tak było m. in. w Leon, gdzie alberge opiekują się siostry benedyktynki. Właśnie tam pielgrzymi mają okazję zakosztować klimatu średniowiecznego pielgrzymowania; najpierw gościnne przyjęcie, częstowanie napojami i owocami, zajęcie miejsc w schronisku, potem Msza św. ze śpiewami gregoriańskimi i wspólne wieczorne modlitwy w kaplicy. Tutaj wędrowiec wie, że jest na pielgrzymce do grobu św. Jakuba. W Leon mamy okazję podziwiać wspaniałą gotycką katedrę wybudowaną w XIII w. Jak wielkie musiała robić wrażenie na średniowiecznych pielgrzymach! Każdy detal doprowadzony jest do perfekcji. Podziwiamy bogate portale, setki rzeźb i monumentalne sklepienia. O witrażach katedry w Leon mówi się, że są najpiękniejsze w Europie. A są tu jeszcze inne zabytki: romański kościół św. Izydora i piękny pałac zaprojektowany przez Antonio Gaudiego.
Naszym duchowym pokarmem w czasie drogi jest Msza św., cztery części Różańca, Koronka do Miłosierdzia Bożego, nawiedzenie Najświętszego Sakramentu i duchowa lektura. Camino uczy pokory. Myśli zaczerpnięte z Naśladowania Chrystusa Tomasza a Kempis przypominają nam, jak trudno jest nie wywyższać się ponad innych, nie szukać pierwszych miejsc, jak trudno być zadowolonym z tego, że jest się w życiu niedocenionym lub nawet skrzywdzonym. Do umysłu i serca dociera prawda, że człowiek nie zaznaje szczęścia, gdyż często nieumiarkowanie czegoś pożąda i przez to staje się w życiu niespokojnym. Człowiek pyszny i chciwy nigdy nie zaznaje spokoju.
IV
Kolejny dzień naszej wędrówki. Jak zwykle wyruszyliśmy wcześnie rano. Nie spodziewaliśmy się już niespodzianek, spotkaliśmy wspaniałych ludzi, podziwialiśmy przepiękne krajobrazy oraz cenne zabytki architektury i sztuki. Czy coś jeszcze mogło nas zaskoczyć? Najpierw droga wiodła w absolutnych ciemnościach. Gdzieś daleko wyładowania atmosferyczne rozświetlały nam drogę. Wkrótce jednak okazało się, że burza zbliża się w naszym kierunku. Kiedy co chwilę niebo rozjaśniało się błyskawicami, uświadomiliśmy sobie, że burza jest już bardzo blisko, a my znajdujemy się na samym szczycie przełęczy, którą tego dnia mieliśmy pokonać. Po raz pierwszy w czasie naszej drogi odczuliśmy niepokój. W ostatniej chwili znaleźliśmy niewielką piwniczkę, gdzie mogliśmy się ukryć. Czas oczekiwania na dalszą drogę wypełniła nam lektura Dziejów duszy Jana XXIII i wspólna modlitwa. To było nasze kolejne doświadczenie. W strugach deszczu, którego nie spodziewaliśmy się spotkać w „słonecznej” Hiszpanii, weszliśmy do Astorgi. Nie będąc przygotowani na taką okoliczność, próbowaliśmy ulewę przeczekać pijąc w barze kawę i posilając się francuskim ciastkiem.
Wędrując Camino prawie każdego dnia natrafiamy na ciekawe miejsca, których nie ma na tradycyjnych szlakach turystycznych i pielgrzymkowych, których pewnie nigdy nie byłoby nam dane odwiedzić, gdyby nie ta pielgrzymka. Do najciekawszych należy właśnie Astorga – stare, założone jeszcze w czasach rzymskich miasto. Mimo, iż dzisiaj utraciło już swoją świetność, nadal może szczycić się wspaniałymi zabytkami przeszłości. Wchodząc z daleka do miasta położonego na wysokiej skarpie, uwagę przykuwa wspaniały widok gotyckiej katedry, której budowę rozpoczęto w 1471 r. W średniowieczu było to miasto, które posiadało aż 25 hospicjów dla pielgrzymów. Naszą uwagę przykuła jeszcze jedna monumentalna budowla; okazało się, że to dawny pałac biskupi, zaprojektowany przez samego Antonio Gaudiego w 1889 r. Dla nas Astorga była jednak tylko miejscem południowego odpoczynku.
Niezwykle zapadł mi też w pamięci nocleg w refugio w Rabanal. To urocze miejsce, którym opiekują się ludzie świeccy i benedyktyni. Dom, w którym tego dnia nas przyjęto, został wyremontowany w klimacie sprzyjającym duchowym przeżyciom. Także sami benedyktyni zadbali, by pielgrzymi nie tylko przychodzili tutaj odpocząć, ale by znaleźli tutaj miejsce na popołudniowe i wieczorne rozmyślanie. Niewielki kościółek wybudowany przed wiekami z kamienia polnego, nie posiadający złoceń i zdobień, sprzyjał modlitwie. Właśnie tam zrozumiałem wiele spraw; dlaczego jestem na Camino, dlaczego w takim gronie, dlaczego nie ma z nami tych, których chcielibyśmy, aby się z nami tam znaleźli. Bo Camino to także czas „pustyni”, gdzie trzeba być, aby zrozumieć wiele spraw ze swojej codzienności. Dzień zakończył się kompletą odmawianą w języku łacińskim, błogosławieństwem pielgrzymów i pokropieniem wodą święconą. Dla wielu podążających drogą te obrzędy były czymś całkowicie obcym. Niezwykłe przeżycia, jakie malowały się na twarzach obecnych na modlitwie, świadczyły, że ludzie ci szukają głębszego sensu swojego życia. Dobrze, że są takie miejsca, które pomagają zrozumieć, co w życiu jest najważniejsze.
V
Każdy, kto wybiera się na Camino, musi nastawić się na różne nieoczekiwane sytuacje. Nie można planować, że w miesiącach letnich zawsze będzie świeciło słońce i zawsze będzie ciepło. Kolejne dni często i boleśnie nam to uświadamiają. Pogoda w górach bywa bardzo kapryśna, czego mieliśmy okazję doświadczyć. Zimny poranek zwykle zwiastował, że im bliżej świtu, tym będzie cieplej. Okazało się inaczej; wspinaczka do przełęczy Cruz de Ferro okazała się bardzo trudna. Kiedy docieraliśmy do krzyża ustawionego na wysokości 1504 m n.p.m. w najwyższym punkcie na całej trasie, byliśmy kompletnie zmarznięci. Naszym największym marzeniem w tym dniu było ujrzeć chociaż kilka promieni słońca. Dotkliwy chłód połączony był z deszczem, który nie przestawał padać nawet przez chwilę. Miejsce pod krzyżem zwykle jest miejscem refleksji i podziwiania wspaniałych krajobrazów. To również miejsce, w którym od wieków każdy pielgrzym składa swój kamień. Dla nas tym kamieniem, który tego dnia składaliśmy, był post. Wcześniej zaplanowaliśmy, że właśnie w tym dniu będziemy szli „o chlebie i wodzie”. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że dzień ten będzie tak trudny – jeden z najtrudniejszych na Camino. Na trasie naszej wędrówki mijaliśmy kilka urokliwych niewielkich wiosek i osad, częściowo wyludnionych. Na dłużej zatrzymaliśmy się w miejscowości St. Catherina, która zrobiła na nas wielkie wrażenie. Udało się nam nawet wejść na wieżę kościoła, z której rozpościerał się wspaniały widok. To prawdziwa oaza dla szukających ciszy i spokoju. Dalej droga prowadziła już coraz niżej, do Ponferrady. To piękne miasto, położone nad rzeką między górami, przed wiekami wybrali Templariusze, którzy tutaj w 1185 r. założyli swoją twierdzę. Widok potężnych murów jeszcze dzisiaj robi niesamowite wrażenie. W Ponferradzie byliśmy w dniu Matki Bożej Szkaplerznej, której kult w Hiszpanii jest bardzo rozpowszechniony. W wielu kościołach są specjalne ołtarze z wizerunkiem Matki Bożej ze szkaplerzem. Niezwykle malownicza była procesja z figurą Madonny, której grajkowie przygrywali na fletach i werblach. Po zakończonej uroczystości wszyscy radośnie bawili się tańcząc i klaszcząc.
Często wracam do refleksji, że są chwile, których w życiu się nie zapomina, a należy do nich czas spędzony na Camino; beztroski czas, z wyłączonym telefonem komórkowym, kiedy nie ma spraw, które trzeba pilnie załatwić i śpieszyć się, aby zdążyć. Jest natomiast chwila na refleksję, lekturę duchową, cztery części Różańca, Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Chwile na Camino działają jak balsam, jak lekarstwo na troski dnia codziennego. Nie sądziłem, że człowiek aż tak bardzo tego potrzebuje.
VI
Przejście przez góry w kierunku Santiago jest niezwykle malownicze. W kolejnym dniu znowu kilka minut po godzinie 5.00 rano jesteśmy na szlaku. Piękne zabytkowe miasto Villafranca jeszcze śpi, ale pielgrzymi są już w drodze. Posługujemy się latarkami, aby nie zgubić charakterystycznych żółtych strzałek wskazujących szlak. Potem wspaniały wschód słońca, Msza św. na skale gdzieś wysoko w górach, skąd rozpościera się niesamowity widok. Niestety, im bliżej celu naszej pielgrzymki, tym więcej na trasie pielgrzymów i turystów, zaczynają się kłopoty z noclegami w schroniskach, brakuje nawet miejsca na podłodze. Idziemy więc dalej, zmęczeni, ale szczęśliwi. Wreszcie późnym popołudniem na kolejnej górskiej przełęczy znajdujemy schronisko w prywatnym domu, którego nie odnotowują przewodniki. Tam dostajemy, jak zwykle, piętrowe łóżka i jesteśmy szczęśliwi. Po raz kolejny uświadamiamy sobie, jak niewiele do szczęścia trzeba człowiekowi. Nocleg w schronisku jest bezpłatny, postanawiamy więc zamówić obiad w niewielkiej restauracji, którą prowadzi galicyjska rodzina zajmująca się schroniskiem, służąca w ten sposób pielgrzymom. Cieszymy się, że możemy przyczynić się do pomnożenia jej niewielkiego „zarobku”. Niezwykle malownicza okazała się ceremonia przygotowania obiadu, a surówka i ziemniaki pochodzą z ogrodu gospodarzy. W oczekiwaniu na obiad spacerujemy po okolicy. Posiłek, przygotowany tradycyjnym, galicyjskim zwyczajem, był jednym z najsmaczniejszych, jakie mieliśmy okazję spożywać w czasie drogi; nazwaliśmy go domowym obiadem. Duża ilość surówek, chleb, zupa, pieczone mięso, ziemniaki, owoce i wino – wszystko za niewielkie pieniądze i co najważniejsze, podane z życzliwością.
W kolejnych miejscach na Camino wkrada się już komercja. Dotychczas za noclegi składaliśmy zwykle ofiarę w wysokości, jak sugerowano, 3 euro. W miejscowości Sarria musieliśmy nocować w prywatnym albergo, bez wygód, za 7 euro. Kiedy wychodziliśmy na szlak, mówiono, że najtrudniej będzie na ostatnich stu kilometrach. Aby otrzymać tradycyjną Compostelę, trzeba „przejść” co najmniej 100 km, dlatego na tej trasie spodziewaliśmy się spotkać wielu pielgrzymów. Nie sądziłem, że będzie ich aż tylu. Właściwie ani przez chwilę nie byliśmy sami. Zdarzały się jednak miłe niespodzianki. W kolejnych miejscowościach nie było już miejsc w schroniskach. W niedzielę dzień zakończyliśmy w Ligonde – niewielkiej miejscowości, w której nie było ani sklepu, ani choćby niewielkiej restauracji. Zostaliśmy „przygarnięci” przez młodych ludzi w niewielkim alberge prowadzonym przez protestancką wspólnotę z USA. Czuliśmy się tam niezwykle. Otrzymaliśmy materace i śpiwory. Odprawiłem też Mszę św. dla mieszkańców domu. Uczestniczyli w niej także nasi protestanccy bracia. Później była kolacja przygotowana przez gospodarzy, krótka informacja o wspólnocie i domu, i jak zwykle upragniony sen.
Snujemy jeszcze refleksje, jak to możliwe… Wychodząc rano, na widok tłumów właściwie oczekiwaliśmy spania „pod chmurką”, a kolejne zatłoczone schroniska potwierdzały nasze obawy, Bóg jednak przygotował dla nas inny scenariusz. Kolejny raz uświadomiliśmy sobie, że trzeba bardziej ufać Bogu, niż własnym siłom i staraniom. Zaczynamy żałować, że to już ostatnie dni „naszego camino”.
VII
Jeszcze przed wyjazdem do Hiszpanii zaplanowaliśmy, że jeden z dni na Camino przejdziemy w milczeniu. Wreszcie ten dzień nastąpił, przyszedł czas na konfrontację planów i marzeń z rzeczywistością. Absolutne ciemności, w których tradycyjnie rano wędrowaliśmy, okazały się niezwykle pomocne w wypełnieniu naszego postanowienia. Później także podążaliśmy drogą w milczeniu, podejmując rozmowę tylko w kwestiach bardzo koniecznych. Każdy z nas miał w ten sposób czas dla siebie, na przemyślenie „swojego camino”.
Na trasie już bardzo wielu wędrujących; idą pieszo lub jadą na rowerze. Często mają tylko jeden cel, dotrzeć do Santiago i otrzymać tzw. Compostelę – zaświadczenie wydawane pielgrzymom, którzy przebyli chociaż część szlaku do grobu św. Jakuba (rowerem lub konno – minimum 200 km, pieszo – minimum 100 km). Compostelę zaczęto wydawać już w XIV w. i do dzisiaj w takim kształcie, jak przed wiekami, otrzymują ją pielgrzymi. Na drodze często spotykaliśmy rowerzystów, nie było nam jednak dane zaobserwować pielgrzyma jadącego konno.
Im bliżej Santiago, tym częściej pojawiają się znaki wskazujące drogę, a wśród nich stare średniowieczne krzyże, będące milczącymi świadkami przechodzących drogą pielgrzymów. Co kilometr stoją także przy drodze słupy z charakterystyczną muszlą, żółtą strzałką i informacją, ile kilometrów pozostało wędrowcom do Santiago.
Na ostatni nocleg zatrzymujemy się w miejscowości Arca o Pino na 18,5 km przed Santiago. Schronisko jest nowe, bez klimatu, jakiego mieliśmy szczęście doświadczyć wcześniej. Przyjmowani są wszyscy, którzy przybyli. Nie ma miejsca nawet na podłogach. Śpimy tego dnia krótko, gdyż jak najwcześniej chcemy dotrzeć do celu naszej pielgrzymki.
Pojawia się jednak żal; ponad dwa tygodnie marszu, tyle spraw pozostało jeszcze do przemyślenia, żal, że już wkrótce trzeba wrócić do codziennej rzeczywistości. Tego wieczora w moim notatniku, który skrzętnie każdego dnia prowadziłem, zapisałem, że na pewno na Camino jeszcze wrócę. Dzisiaj po kilku miesiącach po powrocie do kraju wiem, że jest to pragnienie, które będę chciał zrealizować wtedy, kiedy tylko to będzie możliwe.
VIII
Kiedy kładliśmy się spać w zatłoczonym schronisku, miałem przed oczyma milowy słupek z napisem: Santiago – 18,5 km. Leżąc na twardej posadzce, w wypełnionym do ostatniego wolnego miejsca schronisku, myślałem: oto spełniło się moje marzenie – Santiago de Compostela. Byłem już w tym miejscu, ale gdy dowiedziałem się, że to możliwe, drogę do grobu św. Jakuba Apostoła pragnąłem przejść pieszo jako pielgrzym. Moje szczególne nabożeństwo do św. Jakuba Apostoła wiąże się z pierwszą placówką duszpasterską, do której zostałem skierowany po święceniach kapłańskich – parafią pw. św. Jakuba Apostoła w Toruniu. Tam pewnie zrodziła się miłość do pielgrzymowania po świecie. Często właśnie tam wpatrywałem się w postać św. Jakuba w ołtarzu głównym oraz figurę Apostoła stojącą na bramie wejściowej, witającą wszystkich przychodzących na modlitwę.
Nigdy pewnie nie zapomnę tego poranka. Godz. 5.00 rano; wszyscy podekscytowani wstają, by jak najszybciej ruszyć w drogę. Schronisko, w którym spędziliśmy noc w zatłoczonej świetlicy, opuszczamy bez żalu. Nie było wygodnie, doskwierał hałas pseudopielgrzymów, którzy pewnie świętowali tzw. zieloną noc.
Chętnie i szybko ruszamy w drogę. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do celu naszej pielgrzymki – grobu św. Jakuba. Pierwsze kilometry pokonujemy w absolutnych ciemnościach; nie jesteśmy przygotowani na taką okoliczność. Idziemy przez las. Na rozstaju dróg zastanawiamy się, czy wybierzemy właściwą. Okazuje się, że nie jesteśmy sami; przypadkiem napotkany pielgrzym ma latarkę i oświetla drogę. Nie żałuje baterii – to już ostatni poranek na Camino. Dłuższy czas idziemy razem, wymieniając grzecznościowe zwroty. Okazuje się, że Polacy na Camino są ciągle jeszcze ludźmi rzadko spotykanymi. Kiedy rozjaśnia się, widzimy, że wszystko spowite jest mgłą. Moi przyjaciele trochę martwią się, że inaczej wyobrażali sobie słoneczną Hiszpanię i „ten dzień”. Uspokajam ich, że słońce tutaj wychodzi późno. Moje zamiłowanie do podróżowania spowodowało, że byłem w tej części Hiszpanii kilka lat wcześniej i dokładnie pamiętam poranki na tym terenie.
Idziemy w milczeniu. Sporadyczne rozmowy dotyczą trasy, rozwiązywania wątpliwości. Każdy po swojemu przeżywa TEN DZIEŃ; ważny dla Rafała – młodego licealisty i Pawła, który rozpoczyna drogę do kapłaństwa w toruńskim seminarium. Każdy z nas ma swoje przemyślenia…
Ostatnie kilometry bardzo się dłużą. Kiedy dochodzimy do wzgórza, z którego przed wiekami pielgrzymi po raz pierwszy widzieli katedrę, wybudowaną nad grobem św. Jakuba, wszędzie rozpościera się mleczna powłoka. W pewnym momencie docieramy do pomnika na górze. Jest to nasz Papież, czujemy się więc trochę u siebie. Jeszcze tylko pieczątka w Credencialu i idziemy dalej. Nagle po raz pierwszy widzimy tablicę SANTIAGO. To kres naszej podróży, którą zakończy modlitwa przy grobie św. Jakuba.
Idziemy przez przedmieścia dużego miasta, droga nieciekawa, ale w pewnym momencie stajemy przed katedrą. To już koniec naszej pielgrzymki. Paweł mówi: „Idziemy do Pana Jezusa”. Szczęśliwi klęczymy na kamiennej posadzce przed Najświętszym Sakramentem. Nie ma fanfar, ani żadnych powitań. Obserwując ciągle wchodzących do katedry „pielgrzymów” widzimy, że niektórzy nawet nie dostrzegają Najświętszego Sakramentu; ważniejsze są dla nich „obrzędy” obejmowania drewnianej figury Apostoła i pokłony przed kolumną z wizerunkiem św. Jakuba.
Po wyjściu z katedry rozlokowujemy się w potężnym Seminario Minor, które w tym czasie pełni funkcję schroniska dla pielgrzymów. Jest tam pewnie z 800 miejsc w wielkich salach.
O godz. 12.00 uczestniczymy we Mszy św. dla pielgrzymów i udajemy się po Compostellę. Msza św. sprawowana jest w całości w języku hiszpańskim. Dzień upływa nam na odpoczynku, ale wieczorem postanawiamy jeszcze raz uczestniczyć we Mszy św. w katedrze, z piękną liturgiczną oprawą, z udziałem tamtejszej Kapituły, w pięknych strojach.
Nadchodzi dzień wielkiego odpustu. Bardzo chcieliśmy brać udział w tym święcie. Będzie król, mężowie stanu i inni goście, ale przede wszystkim przez wieki na ten odpust wybierają się pielgrzymi. Spodziewamy się wielkich tłumów. I rzeczywiście, w wieczór poprzedzający uroczystość ulice Santiago są zatłoczone, wszędzie widać tłumy rozradowanych ludzi, a kilka orkiestr przygrywa do tańca na ulicach. Wszyscy radośnie bawią się. O północy wspaniałe widowisko – połączenie muzyki, efektów pirotechnicznych i cudownych sztucznych ogni – zapiera dech w piersiach. Następnego dnia wszystkie stacje telewizyjne pokazują to wydarzenie. Nigdy nie zapomnę tego wieczoru w Santiago.
Wracamy do schroniska, by chociaż kilka godzin przespać się i uczestniczyć w przedpołudniowej uroczystej liturgii w katedrze, która jest centralną uroczystością odpustową. Niestety nie udało nam się zebrać wcześniej i docieramy do katedry na 15 minut przed rozpoczęciem Mszy św. Wielkie jest nasze zaskoczenie, gdy znajdujemy miejsca siedzące w ławkach. Tu przychodzi smutna refleksja; gdzie podziali się ci wszyscy ludzie z całego świata, którzy przybyli na odpust? Na ulicach wieczorem było ich tysiące. Czy na tym ma polegać chrześcijaństwo XXI wieku?
Sama uroczystość jest niezwykle dostojna, ale na obecnych znowu robi wrażenie rzecz wydawałoby się najmniej istotna – potężna kadzielnica wisząca na linach i rozhuśtana przez kilku mężczyzn; widok rzeczywiście niesamowity.
To już koniec Camino; jeszcze tylko modlitwa przy grobie św. Jakuba Apostoła, spacer po mieście, zakup tradycyjnych muszli, które są jedynym prezentem, jaki przywiozłem dla moich bliskich, potem wieczorny wyjazd autobusem do Barcelony, z przesiadką w Madrycie.
Dzisiaj po kilku miesiącach wspomnienie tamtych chwil jest ciągle żywe. Były to najcudowniejsze rekolekcje w moim życiu, tyle przemyślanych spraw, tyle omodlonych intencji, tyle refleksji, które uświadamiają, że nasze życie jest tylko jakąś małą częścią dziejów tego świata, a wydaje się nam często, że jesteśmy najważniejsi. Wiedzieliśmy, że idziemy drogą, którą szli przez wieki pielgrzymi, przeżywający ten czas pokuty i pielgrzymki ze swoimi intencjami. Dzisiaj nie ma po nich na tym świecie nawet śladu, tak jak po nas kiedyś…
Dziękuję Bogu za ten dar, dar Camino w moim życiu i życzę każdemu, kto może zatrzyma się przy tych słowach, by miał odwagę i szczęście przeżyć to, co przeżyłem ja…
Ks. Wojciech Miszewski