Misja w Chingombe
Miejscem, w którym chyba najlepiej udało nam się poznać specyfikę misji afrykańskich było Chingombe, do dzisiaj położone z dala od cywilizacji. Udaliśmy się tam bezpośrednio po uroczystym bierzmowaniu i poświęceniu kościoła w Mulungusi.
Do przejechania mieliśmy prawie 200 km. Mimo, iż nie jest to zbyt długi odcinek podróż trwa zwykle około 9 godzin. Od samego początku, ani jednego kilometra drogi asfaltowej. Można powiedzieć, że cywilizację pożegnaliśmy w momencie przekroczenia rzeki, którą przepłynęliśmy niewielkim promem ciągniętym przez dwóch Zambijczyków. Im dalej jechaliśmy w głąb buszu, tym rzadziej spotykaliśmy wioski i ludzi. W pewnym momencie zapadł zmrok i mogliśmy obserwować wieczorne życie zwykłych mieszkańców Afryki, którzy gromadzili się przy ogniskach i przygotowywali posiłek. Oczywiście o elektryczności nie było tam mowy. W pewnym momencie zniknął również zasięg telefonii komórkowej, której pozbawieni byliśmy przez następne kilka dni.
Misja w Chingombe leży w dolinie, do której musieliśmy przejechać przez góry o wysokości 1600 m. Jest to możliwe tylko dla specjalnych terenowych samochodów z napędem na cztery koła. Podróżowaliśmy na tzw. „pace”, czyli na miejscu przeznaczonym do przewozu towarów. Razem z nami „jechało” kilka worków soli, oleju, mąki kukurydzianej i innych najbardziej potrzebnych podstawowych produktów, które potem misjonarze rozdają ubogim.
W czasie drogi bywały również przygody; w nocy, w buszu zgubiliśmy ledwo widoczną drogę. Trzeba jej było szukać z latarką w buszu. Innym razem na drodze leżało zwalone drzewo, aby przejechać dalej, trzeba było wyciąć kilka krzaków i mniejszych drzew. W czasie drogi bywało chwilami stromo i ślisko. Trudno sobie wyobrazić przejazd przez busz, tą drogą w porze deszczowej.
Przyjechaliśmy późno, ks. Marceli Prawica od wielu lat posługujący w Chingombe zwątpił już w nasz przyjazd. Zastanawiał się nawet, czy nie organizować jakiejś pomocy. Kompletny brak komunikacji, zdrowy rozsądek i doświadczenie kazały jednak czekać do rana.
Od pierwszych chwil poczuliśmy w osobie ks. Marcelego prawdziwego misjonarza. Po przyjeździe na misję jeszcze długo rozmawialiśmy o drodze, o misyjnej posłudze, o radościach i troskach tej niezwykłej pracy.
Ciekawa jest historia misji w Chingombe, która w 2014 roku obchodzić będzie 100 lecie swojego istnienia. Teren pod misję został zakupiony przez błog. Matkę Teresę Ledóchowską. Jako pierwsi osiedlili się tam Jezuici. Od samego początku misja promieniowała na całą okolicę. Szukali w niej pomocy potrzebujący Afrykańczycy. Kontakt ze światem jest możliwy tylko dzięki telefonowi satelitarnemu. W okolicy nie ma elektryczności, nie ma sklepów. Brak wszystkiego, co kojarzy się z cywilizacją. Misja, dzięki niewielkiej własnej elektrowni wykorzystującej bieg małej rzeki dostarcza prąd do kościoła, domu misyjnego, domu sióstr oraz punktu medycznego. Misja w Chingombe była sercem dużej części Zambii, stąd nie raz na pieszo docierali misjonarze do dalekich zakątków. Do dzisiaj, ks. Marceli Prawica dociera do niektórych punktów misyjnych odległych o 70 km, część drogi pokonując pieszo. W długich i fascynujących opowiadaniach, ks. Marceli dzielił się z nami swoimi przeżyciami z kilkudziesięciu lat swojego misjonowania. Wiele opowieści dotyczy ludzi oraz spotkań z wężami i dzikimi zwierzętami.
Zwiedzając misje w Chingombe oglądaliśmy kościół wybudowany w typowo polskim stylu, szkołę, do której przychodzą dzieci z całej okolicy i niewielki budynek na tzw. Golgocie stanowiący miejsce, w którym można z dala od cywilizacji przeżyć jedyne w swoim rodzaju rekolekcje. Odwiedzamy także cmentarz, tam modliliśmy się przy grobach misjonarzy. Tam również pragnął po śmierci spocząć kard. Adam Kozłowiecki, dla którego misja w Chingombe przez 15 lat była domem. Mieliśmy okazję zobaczyć miejscowe lotnisko, a raczej łąkę, na której kiedyś lądowały niewielkie samoloty. Jednak od chwili, kiedy kilka lat temu zabito tam pilota, żaden samolot już nie wylądował. Siostry Służebniczki Starowiejskie, obecnie tylko Afrykanki, prowadzą tam przychodnię, zwaną kliniką. Tak naprawdę to miejsce, do którego przychodzi ludność, po podstawową pomoc medyczną. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów zdobycie jakiejkolwiek opieki medycznej i lekarstw jest niemożliwe.
Dużym przeżyciem była dla nas kolejna misyjna Eucharystia. Ludzie zgromadzili się spontanicznie, znowu był piękny zespół i chór oraz spora liczba ministrantów. Dla ludzi, którzy przybyli z buszu szczególnym zaskoczeniem było, że zobaczyli i usłyszeli biskupa, który mówił w ich ojczystym języku. Znowu w czasie liturgii malownicza procesja z darami.
Podczas całego pobytu mieliśmy okazję zobaczyć, jak bardzo miejscowa ludność kocha swojego kapłana ks. Marcelego Prawicę. Po powrocie do Polski w książce ks. kard. Adama Kozłowieckiego „Moja Afryka, moje Chingombe” znalazłem piękne świadectwo właśnie o tym misjonarzu zawarte w jednym z listów z roku 1984: „Mój proboszcz ks. Marceli Prawica jeździ po wioskach z posługą kapłańską bo ja będąc w wieku dorastania /75 lat życia/ siedzę raczej na misji. Ksiądz Prawica ma olbrzymi teren do obsługi, sama dolina Luano ma około 200 km długości i około 25 km szerokości. A poza tym obsługuje jeszcze na wyżynie. Oprócz tego nie mając brata zakonnego zajmuje się także gospodarstwem, orze nie tylko nasze pola, ale i okolicznych gospodarzy, potem zajął się rozbiórką naszego starego walącego się domu i zbudował kościół w Mboromie, około 80 km od Chigombe”. Podziwiamy wielkie zaangażowanie ks. Prawicy, także czarnoskórego kleryka Mojżesza, który tam odbywał swoją praktykę oraz sióstr, których posługa jest niezwykle cierpliwa. Podziwialiśmy chór i zespół, który każdego dnia ćwiczył liturgiczne śpiewy.
Misję w Chingombe opuszczaliśmy jadąc inną drogą. Naszemu niezawodnemu opiekunowi ks. Wojciechowi Łapczyńskiemu udało się przewieźć nas przez sporej szerokości rzekę. To była niezwykła przygoda związana ze sporym ryzykiem. Potem droga prowadziła znowu przez afrykański busz.
Jeszcze długo myślą i sercem wracamy do tego niezwykłego miejsca. Poznając misję w Chingombe dotknęliśmy prawdziwej Afryki, jakiej nie pokazałoby nam najlepsze biuro podróży. Przez kilka dni mogliśmy uczestniczyć w życiu prawdziwej misji, podpatrywać duszpasterstwo i codzienną posługę bohaterskich misjonarzy, mieszkać w domu misyjnym, spożywać te same potrawy, męczyć się z wszechobecnymi owadami i upałem, który w Chingombe osiągnął 50 stopni C.
Wizyta i spotkanie z misjonarzami na pewno zaowocuje uświadomieniem sobie ważności takiej posługi oraz koniecznością modlitewnego i ofiarnego wspierania tych, którzy poświęcili się misjom.
Ks. Wojciech Miszewski