Długa droga do Kalkuty

Pokochałem Matkę Teresę z Kalkuty długi czas temu, w latach mojej młodości kapłańskiej. Fascynacja ta zaowocowała napisaniem pracy magisterskiej, poświęconej jej dziełu i duchowości. Gdy więc ks. Wojciech Miszewski zaproponował wyjazd na pielgrzymkę, którą zorganizował, do jej grobu w Kalkucie, połączonej z odwiedzeniem innych ważnych miejsc Indii, zdecydowałem się natychmiast. Z lektur towarzyszących ongiś pisaniu pracy o Matce Teresie ukształtowała się we mnie świadomość konieczności dobrego przygotowania do wyjazdu. Wiedziałem co nieco o tamtejszej biedzie, o systemie społecznym, o kontrastach – obok umierających na ulicy kroczą obwieszeni złotem, o miliardzie ludzi, zamieszkujących ten kraj, o wielobóstwie. Sądziłem, że zdobyłem już trochę wiedzy i będzie mi łatwiej podróżować. Miałem się wkrótce przekonać co znaczy wiedza książkowa. Zetknięcie się z Indiami było fascynujące do zachwytu i bolesne do łez, do granic wrażliwości. Zanim dotarłem do mojej błogosławionej Matki Teresy, zanim klęknąłem przy jej grobie Boża Opatrzność przeprowadziła mnie i uczestników pielgrzymki przez dobrą szkołę życia. Myślałem, że da się tak po europejsku, w miarę wygodnie dotrzeć do błogosławionej z Kalkuty, która rozpoczynała swoje dzieło od zbierania umierających z ulicy i ofiarowania im na moment przed śmiercią łóżka i miłości osoby towarzyszącej. Myliłem się. Pięknych acz trudnych dzieł nie da się dotknąć przez czystą szybę. Bogu dziękuję, że się nie dało, że musiałem dotknąć trędowatego bez rąk i twarzy, hamować odruchy wymiotne w czasie pływania łodzią po Gangesie, kulić się w pociągu z Benares do Kalkuty. Podróż do Indii pozwoliła mi poznać prawdziwą wielkość dzieła Matki Teresy. Jej dzieło urosło jeszcze w moich oczach.

Poniedziałek 14 listopada br. był dniem wyjazdu. Msza św. w kościele św.. Antoniego, rozpoczynająca pielgrzymkę, potem autobusem na lotnisko w Gdańsku, bukowanie i… wiadomość: samolot odwołany ze względu na gęstą mgłę. Pojedziemy? Nie pojedziemy? Linie lotnicze zapewniają hotel w Gdańsku. Dzień opóźnienia i wylot do Delhi z przesiadką we Frankfurcie.

16 listopada lotnisko w New Delhi. Za nami 7 godzin lotu Boeingiem 777. Przesuwamy zegarki o cztery i pół godziny do przodu. Jest samo południe. Pakujemy wstydliwie nasze zimowe kurtki i swetry. Rozkoszujemy się lekkim ubiorem. Na przekór listopadowi paradujemy w krótkich rękawkach. Gdzieś sączą się myśli: w naszym zimnym kraju zgrzytają zębami przy minus 5. A tu trzydzieści stopni. Jeszcze na lotnisku wymieniamy walutę na rupie. Będą zaraz potrzebne. To kraj napiwków. Za każdą pomoc daje się napiwek: pięćdziesiąt rupii lub one dolar.

Jeszcze nie przeczuwamy co nas czeka. Wsiadamy do autobusu, oznakowanego z przodu napisem tourist i niebieską linią wzdłuż bocznych ścian. W tym kraju turyści należą do najwyższej kategorii osób uprzywilejowanych. Przed turystami otwierają się wszelkie drzwi, także te, zamknięte na zawsze dla większości miejscowych. Otrzymujemy na powitanie, według miejscowego zwyczaju, wianuszki pomarańczowych kwiatów oraz wodę w butelce. Nieufni sprawdzamy, czy butelka jest oryginalnie zamknięta. Ostrzegano nas przed jakością wody. Ruszamy z lotniska na ulice stolicy. Liczy 17 milionów ludzi. Oczy i uszy szeroko otwarte. Pierwsze zdumienie i zachwyt. Autobus wbija się w zatłoczoną drogę. Pierwsze wrażenie: co za chaos. Kto jest większy jedzie szybciej i pewniej. Mniejsi ustępują, choć zbyt łatwo pola nie oddają. Zaczyna się walka o przestrzeń. Nie widzę znaków, nie rozpoznaję zasad poruszania się po drodze. Jazda jest jak walka o przetrwanie. Klaksony towarzyszą każdemu manewrowi. Nie używa się kierunkowskazów, biegu wstecznego, nie respektuje czerwonych świateł, które sporadycznie pojawiają się na skrzyżowaniach. Prowadzący pojazd nie oddaje raz zdobytego metra drogi. Fascynujące parcie do przodu. Lusterka wsteczne są we wszystkich pojazdach złożone. Polskie drogi jawią się jako oaza spokoju, kultury na drodze, przestrzegania przepisów. Widziałem kiedyś film, w którym pokazany był ruch uliczny w Indiach. Ale zobaczyć to i przeżyć. Wieczorem, gdy w hotelu kładę się spać, w uszach jeszcze gra orkiestra klaksonów, krótkich, dłuższych, urywanych, jak nieznany mi alfabet kierowcy.

Podjeżdżamy na śniadanie do hotelu. Znajduje się wewnątrz zamkniętego osiedla. Budynki rządowe, przedstawicielstwa zagranicznych firm, banków. Nowoczesne miasto, zupełnie niepodobne do tego, które mijaliśmy, przemieszczając się z lotniska. Mijamy po kolei trzy wartownie. Ochrona jest nie tylko przy wjeździe. Czuwa przy każdym kolejnym budynku. Pierwszy indyjski posiłek. Gdy już zaspokoiliśmy głód, patrzę na sąsiada. Ma oczy pełne łez. Przegryzł papryczkę chili. W gorących krajach używa się mocnych przypraw.

Pierwsze zdjęcia z bojami hotelowymi, ubranymi w wyszukane stroje. Przypomina mi się cesarz Bokasa, w stroju galowym, opisany przez Ryszarda Kapuścińskiego. Ruszamy w dalszą podróż do Jaipur, stolicy Radżastanu. 200 kilometrów, lokalną autostradą zajmuje 6 godzin. Z Torunia do Gdyni jest podobna odległość. Starą jedynką, trasę tę pokonywałem w trzy i pół godziny. Zbudowaną świeżo autostradą a 1 w półtorej godziny. Długa podróż do Jaipur umożliwia obserwację sklepów, domostw, ludzi, ruchu ulicznego.

W mijanych miastach i miasteczkach handel odbywa się na różnych poziomach. Najbliżej jezdni rozłożone są najbiedniejsze sklepy. Określenie sklepy jest wyjątkowo umowne. Na ziemi rozłożona jakaś płachta i na niej towary, także żywność. Następny pas stanowią wózki na wysokich kołach. Cztery rowerowe koła, na nim koszyk i towary. Na tym poziomie są także zakłady usługowe. Lusterko zawieszone do drzewa, krzesełko i człowiek z nożyczkami. To jest zakład fryzjerski. Tak po prostu, na ulicy, pomiędzy stojącymi rowerami. Kawałek dalej pucybut czeka na klienta. Wzdłuż parterowych budynków otwarte do ulicy boksy. To trzeci poziom sklepów. Wewnątrz sklepu widać niekiedy zapaloną żarówkę, czasami świecę, a czasami wnętrze oświetla światło ulicy. Pomiędzy nimi są jadłodajnie – posiłki przygotowuje się wprost na ulicy. Butla gazowa i odprowadzony od niej palnik podgrzewa zawieszoną na trójnogu stalową misę o obwodzie ok. metra. W niej warzy się zupę lub inne specjalności. Na kilku krzesłach czekają już pierwsi klienci. Zaraz dalej zakłady produkujące wszelkie możliwe rzeczy. Obok, wewnątrz boksu, widzę hodowlę kurczaków a następny to już warsztat naprawy komputerów. Boks przy boksie, każdy liczący nie więcej niż 3 metry szerokości. Całe życie gospodarcze, handlowe, towarzyskie.

Po drodze mijamy fabrykę autobusów. Nie było żadnej hali produkcyjnej, biurowca. Wszystko na ziemi. Poszczególne części spawane. Taśmą produkcyjną był pas ziemi wzdłuż drogi. Kawałek dalej widać kolejne elementy dospawane. Prawie przy końcu pojazd okratowany, jak kibitka. To autobus, ale jeszcze bez blach, które stworzą ściany.

Domów w znaczeniu europejskim jest mało. Ludzie żyją w skleconych jurtach, szałasach. Tego nie można nawet nazwać czworakami. Widziałem cztery kije wbite w ziemię, na nich rozciągnięta skóra. W środku krzesło i telewizor. Życie odbywa się na zewnątrz. Obserwowałem matkę kąpiącą dziecko, o pięknej oliwkowej skórze, inną przygotowującą posiłek, piorącą wszystko przed domem, przy ulicy. Prawdziwym szokiem dla mnie była naturalność, że użyję eufemizmu, załatwiania czynności fizjologicznych. Wszędzie widać mężczyzn stojących przy murku, kobiety kucające i załatwiające swoje potrzeby. W czasie kilku dni widziałem takie obrazy setki razy. Odwracałem głowę w drugą stronę, a tam dokładnie taka sama scena. Nie byłem w stanie uciec od tej rzeczywistości. W następne dni, wędrując uliczkami kolejnych miast, przy temperaturze 30 stopni, uruchomiony został drugi zmysł, poczułem charakterystyczny zapach… uryny, świdrujący głębokie zakamarki.

W czasie podróży mogłem dokładniej przyjrzeć się ruchowi ulicznemu. Fascynował swoją innością. Zaraz po opuszczeniu lotniska zostałem wciśnięty w siedzenie. Drogi, autostrady mają często po dwa pasy. Na pierwszy rzut oka nie ma w ruchu ulicznym żadnego porządku. Gdy jednak przez kilka godzin podróży, z wypiekami na twarzy, przyglądałem się jeździe doszedłem do wniosku, że jest w tym jakiś porządek, porządek silniejszego i większego. Indie przez dwieście lat były kolonią brytyjską, „perłą w koronie”, mają więc lewostronny ruch. Od lewej strony idą piesi. Prawą stroną mijają ich rowerzyści. Katie Melua śpiewała kiedyś o 9 milionach rowerów w Pekinie. Tu również są miliony rowerów. Następnie bardzo popularne żółto – zielone samochodziki na trzech kołach, samochody osobowe, ciężarówki i autobusy. Wszyscy jadą. Przy korku wszystkie rodzaje pojazdów się mieszają. Każdy wjeżdża tam, gdzie jest kawałeczek wolnego miejsca aż do momentu całkowitego zakorkowania. Co potem? Bierne stanie? Tu nic nie jest bierne. Trwa nieustanna walka o przetrwanie, także na drodze. Jakaś niespożyta agresja, aby wyrwać nowy kawałek życia. Na skrzyżowaniu z drogą z pierwszeństwem przejazdu, trzeba się po prostu przebić na drugą stronę. Autobus jest uprzywilejowany, ponieważ jest największy. Pisząc to widzę i słyszę ten żywioł ulicy, ale nie jestem w stanie go właściwie oddać.

Jadąc autostradą napotykamy co jakiś czas traktory, jadą pod prąd. Skracają drogę. Na wszystko się trąbi, na jadących pod prąd, nie. To zrozumiałe, po co jechać kilometry na około. W pewnym momencie kierowca gwałtownie zatrzymuje się. Poboczem idzie duże stado wielbłądów. Prowadzi je dwóch poganiaczy. Wyskakujemy na sesję zdjęciową. Wielbłądy przyjazne. Pysk wkładają prawie do aparatu. Na autostradzie mijamy również stada świętych krów. Akurat na popas wybrały pas zieleni pomiędzy pasami ruchu. Kierowcy muszą uważać. Za zabicie świętej krowy można trafić do więzienia, za zabicie człowieka, chyba nie.

Do celu dojeżdżamy późno. Transfer do hotelu, kolacja.

Jaipur to, jak na indyjskie warunki, ledwie dwa miliony mieszkańców. Dynamizm życia jednak ten sam co w stolicy. Zwiedzamy kompleks pałacowo – forteczny Fort Amber. Położony jest na górze. Stajemy w kolejce. Czekamy około pół godziny, aby wsiąść na słonie i wjechać na dziedziniec pałacu. Jedziemy parami, siedzimy w wielkim koszu, nogi nam dyndają, przerzucone przez grzbiet kolosa. Dostojna jazda z widokiem na dawne ogrody maharadży. Pilot opowiada historię miejsca. Nie pamiętam szczegółów, pamiętam mur, pnący się wokół, przecinający szczyty i doliny. Klisza pamięci wyświetla chiński mur. Czyżby skojarzenie podobieństwa? Jeden z maharadżów miał dwanaście żon. Kolejne małżeństwa stanowiły po prostu kolejne przymierza polityczne. Miał również około setki nałożnic. Każda żona miała w pałacu swój apartament, odrębny domek z niezależnym przejściem. Wzajemnie nie wiedziały u kogo gości maharadża. Żonom zapewniono dostatek i rozrywkę. Nie mogły opuszczać pałacu. Żyły w złotej klatce, otoczone eunuchami, plotkami i pałacowymi gierkami. Delegacjom, gościom, odwiedzającym pałac mogły przyglądać się poprzez ażurowe okna.

Słynny przepych widać w kolejnych, odsłaniających się w miarę kroczenia w górę dziedzińcach, komnatach, zwłaszcza zaś w komnacie lustrzanej. W czasach świetności wszystko pokryte było grubymi dywanami, pomieszczenia przepierzone ręcznie tkanymi kilimami, brokatami, setki służby, gotowej na skinięcie ręki.

Maharadżowie mieli sporą wiedzę, nie tylko wojskową i wojenną. Jeden pasjonował się astronomią. Pozostało po nim wielkie obserwatorium astronomiczne Jantar Mantar. Jest tam kilkanaście zegarów słonecznych. Najdokładniejszy, odmierza czas z dokładnością do czterech minut.

Wychodząc mijamy zaklinacza wężów. Siedzi na ziemi w kucki, ubrany w białą tunikę i pomarańczowy turban na głowie. O metr ode mnie, w takt wygrywanej muzyki, wyciąga szyję jadowity wąż. Mijamy grupę kobiet. Niosą na głowie ogromne dzbany. Czy wypada zatrzymać się i z rozdziawioną buzią przyglądać się niezwykłej sprawności.

Mszę św. odprawiamy w kościele katolickim, położonym na obrzeżach miasta, w dzielnicy, zamieszkałej ongiś przez Anglików, dziś przez hinduskich wojskowych. Budynki z ogrodami są już tylko wspomnieniem dawnej świetności. Kościół skromny. Sporo elementów będących ukłonem do gustów hindusów: jaskrawe ozdoby, sztuczne kwiaty, zawieszone przed ołtarzem kapy w ostrym niebieskim kolorze, ze srebrnymi blaszkami. Do Mszy św. śpiewa nam miejscowa schola. Parafia prowadzi szkołę z internatem dla dziewcząt. Po skończonej Mszy odwdzięczamy się śpiewem Barki i paru jeszcze innych pieśni. Proboszczem jest Hindus. Chętnie opowiada nam o swoim kościele i o Kościele w Indiach. Jego parafia to jest mała wspólnota, Kościół w mniejszości, głoszący Chrystusa w zupełnie różnym żywiole i kulturze.

Następnego dnia podróżujemy do Agry, dawnej stolicy imperium mogolskiego. Ciągle jeszcze, w czasie kolejnych sześciu godzin podróży autobusem, mam oczy szeroko otwarte ze zdumienia. Obserwuję ruch uliczny, urodę Hindusów, ich barwne stroje i… niestety wszędobylski brud. W Europie, w krajach śródziemnomorskich, w Grecji, mniej we Włoszech, też bywają rejony zaśmiecone. Tu, w Indiach, zdaje się, że stanowią część krajobrazu, że jest jedno wielkie wysypisko. Odpadki wyrzuca się tam, gdzie się stoi. Jadąc autobusem zbieramy papiery, opakowania i inne śmieci do woreczków. Pytamy kierowcy, gdzie można je wyrzucić. Mamy nadzieję, że ma do tego specjalny kosz. Ten bierze nasze worki, otwiera drzwi i po prostu wyrzuca. Dokładnie to samo powtarza się później w pociągu. Spróbuj wyobrazić sobie krajobraz, gdy wszystko wyrzuca się gdzie popadnie.

Zwiedzamy miasto – widmo, które przez 16 lat pełniło funkcję stolicy, potem zostało nagle opuszczone. Przyczyna exodusu z miasta nie jest znana, pewnie jest prozaiczna, zabrakło dostępu do wody. W tym klimacie, gdy w lecie temperatura dochodzi do 50 stopni Celsjusza to jest mocny argument.

W hotelu, w którym nocujemy, odbywa się wesele. Pan młody przyjechał na białym koniu. Przebył połowę miasta. Towarzyszyła mu rodzina, orkiestra, zapalone kandelabry, łańcuchy migających świateł. Dopiero potem przybywa panna młoda. Podobno wcale się nie znają. Zaślubiny zostały omówione przez rodziny, został ustalony posag. Poznać własną żonę na swoim ślubie! Nosy mamy przystawione do szyby hotelowego hallu. Kobiety są bajecznie ubrane, w kolorowe sari. Gustowne, złote kolie na szyi dobrze kontrastują z ciemną karnacją, bransolety, łańcuchy na rękach. Bollywood to nie jest wymyślona bajka. Takie oazy dostatku, przepychu, niezwykłej urody tutaj też są. Dla nielicznych rzeczywistość, dla pozostałych sen kopciuszka.

W Agrze czeka nas najpiękniejsze przeżycie estetyczne. Zwiedzanie mauzoleum Taj Mahal. Jest to chluba Indii. W ostatnim konkursie, w którym startowały też nasze Mazury, uznane jako jeden z cudów świata. Lecąc samolotem Air India, w monitorach, na zagłówku każdego siedzenia widniało zdjęcie białego grobowca. Dumnie wznosi się nad rzeką Jamuną. Zbudowane z białego marmuru w ciągu dwudziestu dwu lat, przez dwadzieścia tysięcy robotników. Z daleka ciągnęły zaprzęgi słoni, wołów i koni zwożąc tony białego marmuru. Ozdobiony drogimi kamieniami, pochodzącymi z całego świata: z Chin, Tybetu, Egiptu, Rosji. Cesarz Shahjahan wystawił go przedwcześnie zmarłej, w wieku 38 lat, cesarzowej Mamuta Mahal, gdzie ją pochował i gdzie sam został obok niej złożony. Budowę Taj Mahal ukończono w roku 1653. Jest wzorem harmonii i symetrii. Pośród tysięcy zwiedzających wędrujemy na bosaka, uprzednio obuwie złożywszy w obowiązkowym depozycie.

Tak obok brzydoty życia, brudu i niechlujstwa wyrasta perełka czystego piękna. Kraj pełen kontrastów i skrajności. Fascynuje i odpycha.

W Agrze odwiedziliśmy manufakturę, wytwarzającą mozaiki. Zachwyceni misternymi dekoracjami i mozaiką w Taj Mahal chętnie przyglądamy się ręcznej pracy, inkrustowaniu białego marmuru, kawałkami z innych kolorów. Po prezentacji zostajemy wprowadzeni do innych pomieszczeń, gdzie znajdują się gotowe wyroby. Wszystkie można kupić. Są stoliki, ławy, wazony. Przyznam się, że robiły wrażenie. Wielobarwne, misternie, z wielkim wyczuciem koloru i symetrii. Podobne prezentacje, w czasie podróży, powtarzały się w różnych miejscach. Była prezentacja ręcznie robionych tkanin z jedwabiu i z kaszmiru, dywanów, wyrobów złotniczych i drogich kamieni. Ta ostatnia odbywała się w muzeum. Prezentacje zawsze przebiegały podobnie. Najpierw poczęstunek: zimne napoje, cola lub indyjski, czerwony rum, ciasteczka, chipsy. Gdy klienci byli, przepraszam za wyrażenie, rozmiękczeni, wyciągano najdroższe towary, najpiękniejsze, potem stopniowo tańsze. Każdy mógł dojść do wniosku, że na taki go stać. Zapewniano transport firmami spedycyjnymi do Europy i do Polski (w przypadku dywanów, czy marmurowych precjozów). Ktoś powiedział, że nie ma przy sobie gotówki. Sprzedawca odpowiedział: ja nie potrzebuję gotówki, potrzebuję tylko kartę kredytową i podpis. Nowoczesny marketing. Odniosłem wrażenie, że Hindusi to urodzeni kupcy. Należało pamiętać, że wszędzie trzeba się targować. Czy kupując coś od handlarza z ulicy, np. miseczki z brązu, czy w takim szacownym miejscu, po prezentacji, np. drogi pierścień. Sprawni kupujący potrafili zbić cenę nawet o 50%. Ostatecznie, z dokonanej transakcji wszyscy byli zadowoleni, rozumieli co oznacza wyrażenie obopólna korzyść.

Przygotowujemy się do podróży pociągiem. Celem naszej podróży jest miasto Varanasi, położone nad brzegiem Gangesu. Czeka nas dziewięć godzin w wagonach sypialnych. Pilot radzi zakupić łańcuchy i kłódki. Walizki należy zabezpieczyć, przykuwając do siedzenia. Metalowy, metrowy łańcuch z kłódką – to jedna z ważniejszych pamiątek podróży do Indii.

Autobus zawozi nas pod dworzec. Swoich walizek sami nie dotykamy. Nie wyciągamy z bagażnika autobusu, ani nie niesiemy na dworzec. Są zamówieni tragarze. Każdy bierze na głowę po dwie walizki i idzie przodem. Za nim krok w krok, podążają właściciele walizek. Odległość około kilometra, przez dworzec, poczekalnie, gdzie na posadzce leżą, śpią setki ludzi. Przeskakujemy pośród nich slalomem. Potem w górę wysokimi schodami, ponad torowiskami i w dół na peron. Jedna z kobiet, idąc za starym tragarzem, prawie płacze ze współczucia, ale nie miałaby tyle siły by sama walizki zatargać na miejsce. Nikt z nas nie miałby tyle siły. Dla tragarza to zarobek całego dnia i szansa przeżycia.

Wagony sypialne wyglądają trochę inaczej niż u nas. Cztery kuszetki nie tworzą odrębnego przedziału. Zasuwa się tylko zasłonę. Naprzeciw, na korytarzu są jeszcze dwie kuszetki, też za zasłoną. Nie mamy miejsc obok siebie. Czterech Hindusów i dwie osoby z pielgrzymki. Ciekawie nam się przyglądają: biali, wysocy. My podobnie, przyglądamy się im: piękna cera, barwne stroje. Przenikanie różnych światów. Na ile jest ono możliwe?

Pociągiem jedziemy prawie dwadzieścia godzin.

O świcie następnego dnia wypływamy w rejs łodzią po Gangesie. Płyniemy w górę rzeki. Jest mgła. Obserwujemy to, co dzieje się nad brzegiem. Mijamy ghaty, schody, po których Hindusi schodzą do rzeki, aby wykąpać się, dokonać rytualnego obmycia. Raz w życiu powinni tego dokonać, aby zasłużyć na niebo. U kapiących się widać skupienie i modlitewne gesty. Płyniemy dalej. Widzimy rozpalony stos. Tu dziennie pali się ciała setek zmarłych i następnie prochy rozsypuje się w rzece. Ciało płonie około czterech godzin. Gdy oderwie się ręka, podgarnia się ją z powrotem. Po dwóch godzinach eksploduje czaszka. Jeżeli nie, to jest rozbijana, aby wszystko spłonęło.

Płyniemy dalej. Widać grupę mężczyzn, stojących po pas w wodzie. Piorą. Trzymają kije i okładają nimi prane rzeczy. Potem rzeczami uderzają o skałę. Wyżymają, rzucają na kupę, na brzegu.

W czasie dalszego rejsu pilotka opowiada, że nie wszystkich zmarłych można palić. Nie można kremować dzieci do lat siedmiu, kobiet, które umarły, a były w ciąży, wisielców. Ich wrzuca się do Gangesu przytroczywszy ciężar do nóg. Czasami zdarza się, że ich ciała wypływają i na powierzchni płyną z nurtem rzeki.

Wracamy do hotelu. Idziemy wąskimi uliczkami. Przeciskamy się pomiędzy świętymi krowami, dzikimi psami i kozami. Wszędzie pełno odchodów i nieodłączny zapach uryny. Mijamy sporo patroli policji, uzbrojonej po zęby, także w broń maszynową. Varanasi ma około dwa miliony mieszkańców i każdego dnia przybywają tysiące pielgrzymów. Nie ma kanalizacji. Ulicą, obok hotelu, płynął rynsztok. Czytałem o rynsztoku w średniowiecznych miastach Europy. W Varanasi widziałem na początku dwudziestego pierwszego wieku. Dokąd płynie miejski rynsztok? Do Gangesu. I to dopełnia mojego obrazu świętej rzeki.

Wieczorem udajemy się, aby odprawić Mszę św. Kościół znajduje się w dawnej dzielnicy brytyjskiej Cantonment Area. Jest niedziela Chrystusa Króla – 20 listopada. Niedziela ta obchodzona jest w tamtejszym Kościele katolickim, jak u nas Boże Ciało. Właśnie skończyła się procesja eucharystyczna. Brało udział 3 tysiące wiernych, wszyscy parafianie. Nie zostajemy wpuszczeni do świątyni. Gospodarze zwracają uwagę, że przed chwilą niesiono tu Jezusa – Eucharystię. Najpierw trzeba zdjąć buty. Zdejmujemy i na boso wkraczamy do obszernej świątyni. Po raz pierwszy odprawiamy z ks. Wojciechem Mszę św. stojąc boso za ołtarzem. „Pan z Wami” donośniej wybrzmiało. Gdy człowiek mniej posiada, pozwoli się ogołocić, zaraz wkracza w Jego bliskość.

Po raz drugi będziemy podróżować pociągiem. Nazwę dworca położonego najbliżej Varanasi zapamiętam do końca życia: Nughal Sarai.

Odjazd o godz. 21.00. Plany pielgrzymki są przemyślane, ale rzeczywistość indyjska jest nieprzewidywalna. Podróż nocna. Rano będziemy na miejscu, w Kalkucie, nie tracimy więc cennego dnia. Słyszymy, że pociąg jest opóźniony godzinę. Za godzinę podobna informacja i tak kolejne razy. Ostatecznie skład z kilkudziesięcioma wagonami przyjechał o godz. 4.30. Mieliśmy sporo czasu, aby poprzyglądać się dworcowemu otoczeniu. Ludzie rozłożeni na peronie, pod spodem mieli rozłożone tylko gazety, spali w najlepsze. Połowa peronu to była sypialnia bezdomnych, przykrytych workami, skulonych. Co im się mogło śnić? Czy jeszcze mają sny?

Rodzą się także inne pytania: czy cywilizacja daje szczęście? Czy oni są nieszczęśliwi, a my jesteśmy bardziej szczęśliwi?

Tyle godzin stania na peronie, cała noc na nogach, bo przecież nie ma tam ławek, poczekalni. Czy nam się nudziło? To była jedna z krótszych, nieprzespanych nocy. Stałem i podziwiałem życie. Na dworcu wszystko żyło. Poniżej peronu widzę dorodnego szczura. Potem kolejnego. Gdy zacząłem się uważnie przypatrywać dostrzegam ich setki. Żerują w śmieciach. Na peron nie wchodzą. Na samym peronie, gdzie zbici w grupkę stoimy, są liczne dziury. Co jakiś czas wychodzi przez nie karaluch. Nie taki, jaki można spotkać u nas. Dziesięć razy większy i szybszy, nie przesadzam. Gdy rusza na łowy, bronimy naszych walizek, aby się nie wślizgnął do środka. Pasjonujące zajęcie zabiera nam pół nocy. Pomiędzy peronem a budynkiem krążą myszki. Te są takie jak u nas. Natomiast na ścianie budynku co jakiś czas przemykają zielone jaszczurki. Hindusi nie reagują tak jak my. Raczej podśmiewają się z naszych, przerażonych kobiet, sióstr pielgrzymkowych. Wydaje się, że mieszkańcy żyją z obserwowanymi stworzeniami w symbiozie. Może wynika to z ich wiary w reinkarnację. Obawiają się zabić nawet szczura i karalucha, bo przecież mogą się w nie wcielić w kolejnym wcieleniu.

W pociągu śpimy, modlimy się, czytamy i rozmawiamy. Bogu dziękuję za wielogodzinne spóźnienie. Błogosławiony czas rozmów o wierze, rozmów głębokich. Warunki w wagonie kolejowym, budują niezwykły nastrój. Pomagają nam wzajemnie otworzyć się. Siedzimy w grupach, skuleni, pomiędzy kuszetkami, piękne indyjskie krajobrazy przesuwają się za brudną szybą. Rozmawiamy o wierze, o mocy Słowa Bożego, prowadzeniu przez Słowo, o tym, że Bóg jest wszędzie, można Go odkrywać wszędzie, ale Jezus pragnie być wielbiony we wspólnocie Kościoła, o spowiedzi świętej, tej pełnej rutyny i tej, która jest stawaniem syna marnotrawnego przed miłującym i miłosiernym Ojcem. Mówimy o zagrożeniach, o tym, że stawianie tarota i kierowanie się horoskopami są nie do pogodzenia z wiarą, ponieważ odbierają człowiekowi wolność dziecka Bożego, a uzależniają od przebiegu gwiazd. Boga trzeba słuchać, a nie bezmyślnie wypatrywać się w konstelacje gwiazd.

Po dwudziestu godzinach podróży dojeżdżamy do miejscowości z napisem Kolkata (powrócono do starej nazwy Kalkuty). To cel naszej podróży. Jutro spotkamy się z Misjonarkami Miłości Bliźniego, klękniemy przy grobie błogosławionej Matki Teresy. Czujemy podekscytowanie.

Wychodzimy na peron. Zanim tragarze wezmą nasze walizki, nadjeżdża drugi pociąg. Robi się straszny ścisk. Tłum przesuwa nas raz w jedną raz w drugą stronę. Zyskujemy wyobrażenie jak można zostać stratowanym w wielkim tłumie. Tak, jak na ulicy, w ruchu pojazdów, tak i w ruchu pieszych jest ten sam żywioł, ta sama walka o swój metr potrzebny do przeżycia. Uff. Trudne doświadczenie. Na szczęście wszyscy wychodzimy bez szwanku.

Autobus wiezie nas do hotelu. Miasto różni się od Dehli, Agry, Varanasi, które odwiedziliśmy wcześniej. Jest wyraźnie czyściej. Żyje tu 15 milionów mieszkańców. Jest to trzecie, co do wielkości miasto Indii, zaraz po stolicy i po Bombaju. Nie widać świętych krów. Przy ulicach są chodniki, ruch uliczny jakby spokojniejszy. A więc są także inne Indie.

To przecież nie jest biedny kraj. To czwarta gospodarka świata, po USA, Chinach i Japonii. Mają broń atomową, wysyłają satelity.

Jest 23 listopada. O 6.00 rano budzi mnie nawoływanie kupców z pobliskiego bazaru. Pobudka przewidziana jest godzinę później. Nie zrywam się. Przyglądam się hotelowemu pokojowi. Meble przypominają czasy kolonialne, solidne, ciemne, mahoniowe, pod sufitem wisi ogromny wiatrak. Zdaje się, że obudziłem się pośrodku sceny filmu kręconego w Indiach.

Udaję się z bratem na bazar. Warto korzystać z każdej chwili, aby poznać ten świat. Trwają przygotowania do handlowego dnia. Uliczni restauratorzy z wielką sprawnością kroją warzywa. Pod wielką misą nie żarzy się jeszcze płomień. Mijamy śpiących wprost na ulicy. Są ich dziesiątki. Wchodzimy do ogromnej hali. Właśnie ktoś przywiózł na rowerze żywe kurczaki. Ile żywych kurczaków można zapakować na rower, nie mając żadnego koszyka, czy kartonu? Policzyłem. Sto. Wiązane za nogi, parami i przewieszane przez kierownicę, ramę, bagażnik, lampę. Gdakający rower. Tego dnia temperatura dochodzi do 30 stopni. Gdyby dostawca przywiózł kurczaki zabite, szybko by się popsuły. A tak świeżutkie trafią na stoły. Być może wieczorem, w restauracji, spożywaliśmy któregoś z tej dostawy?

Wracamy do hotelu. Zbliża się finał naszego pielgrzymowania. Jedziemy do domu, gdzie znajduje się grób Matki Teresy.

Skromna kaplica. Nie ma ławek. Tylko ołtarz i za ołtarzem na ścianie wisi wielki krzyż, pod którym widnieje napis: I thirst – pragnę. Jedno z siedmiu słów, wypowiedzianych przez Jezusa na krzyżu. Klękamy przy białym grobowcu. Napis: zmarła 5 listopada 1997 r. Prawie wszyscy uczestnicy mają łzy w oczach. Łzy wzruszenia. Cała podróż, niewygody, zderzenie się z innością, dotknięcie bezmiaru biedy, szpetoty przygotowało nas na to spotkanie. Doświadczyliśmy jakieś cząstki trudności, które przez lata, dzień w dzień musiała i chciała znosić Matka Teresa.

Ks. Wojciech ofiaruje siostrom duże zdjęcie pomnika bł. Jana Pawła i bł. Teresy, postawiony przy wejściu do kościoła św. Antoniego w Toruniu, na Wrzosach. Matkę Teresę nosi on w sercu od dawna i wielu z nas pielgrzymów, podobnie. Nasza wizyta w Kalkucie nie jest turystyczną przygodą, zaliczenia kolejnego, egzotycznego zakątka świata. Tu jesteśmy u siebie. Tu jest nasz świat, w którym rozpoznajemy ślady Ewangelii.

Odprawiamy Mszę św. Otwarte okna. Hałas ruchliwej ulicy brutalnie wdziera się w nasze skupienie. Modlitwa jest tu tak blisko życia. Po Mszy św. klękamy przy grobie i zmawiamy cały różaniec. Pragniemy jak najdłużej być przy błogosławionej z Kalkuty. Nasz spontaniczny gest modlitwy otwiera serca sióstr. Tłumaczą nam później, że do grobu przybywa codziennie tysiące turystów. Zrobią sobie zdjęcie na tle grobu i pędzą dalej. Wy się zatrzymaliście, zmówiliście cały różaniec, wy się modlicie!

Zanim odejdziemy, wypisujemy na karteczkach osobiste intencje i wrzucamy do skrzynki, leżącej na grobie. Czujemy rangę tego aktu.

Po domu zgromadzenia Misjonarek Miłości oprowadza nas siostra, Polka, specjalnie delegowana przez przełożoną. Pracuje tu od kilku lat. Otwierają się przed nami prawie wszystkie pomieszczenia domu, także te których się nie zwiedza. Oglądamy wystawę, poświęconą Matce Teresie. Całe życie przedstawione w sposób prosty. W jednej z gablot leży medal noblowski, pokojowej nagrody z 1979 r., przyznanej Matce Teresie. Zamknięty na zwyczajną kłódkę.

Udajemy się do drugiego domu. Znajduje się tam sierociniec. Wchodzimy do wewnątrz mijając długą kolejkę. Ludzie czekają do lekarza. Dziś dzień przyjęć. Tradycyjnie zdejmujemy obuwie, wchodzimy do ogromnej sali. Łóżko stoi przy łóżku. Przy niektórych dzieciach wolontariusze z Europy i z Ameryki. Przyjeżdżają tu na miesiąc, czasami na dłużej, na pół roku, pomagają siostrom. Sami finansują swój pobyt. Jedno z dzieci podbiega do nas. Wdrapuje się na ramiona i tuli. Spuszczamy głowy, kryjemy łzy.

W sierocińcu żyje setka dzieci. Sieroty, zebrane z ulicy. Siostry wraz z wolontariuszami codziennie przemierzają ulice Kalkuty zbierając nowe. Siostry opiekują się nimi, załatwiają formalności i przygotowują do adopcji. Najczęściej adoptują je rodziny z Europy. Nie myślcie, że to, co robiła Matka Teresa, to minęło, to czas przeszły, dokonany. Widziałem umierających w parku, przy ulicy, widziałem trędowatych, bez twarzy, rąk i nóg. Biedni są nadal. Potrzebują pomocy, potrzebują Misjonarek Miłości.

Indie nie są przyjazne chrześcijanom. Przed pielgrzymką, starając się o wizy, jako kapłani musieliśmy podpisać specjalnie oświadczenia, że nie będziemy prowadzić działalności misyjnej. W czasie naszego dziesięciodniowego pobytu w Indiach, jak się potem dowiedzieliśmy, zamordowana została jedna zakonnica. W ubiegłym roku, w stanie Orisa, na południe od Kalkuty, odbyły się pogromy chrześcijan, palono kościoły, wielu wyznawców Chrystusa zamordowano. Chrześcijaństwo jest znakiem sprzeciwu dla społeczeństwa z mocnymi, kastowymi podziałami, które sankcjonują niesprawiedliwy ład społeczny. Jedni przeznaczeni są do czynności najprostszych, sprzątania, powożenia rikszą, funkcji pucybuta, a inni posiadają niewyobrażalne bogactwo i żyją w dostatku, w zamkniętych osiedlach. Przynależność do kasty jest dziedziczna. System kastowy został zniesiony prawnie w 1947 r., gdy Indie odzyskały niepodległość. Podróż pokazała, że obyczaj jest mocniejszy niż prawo. W Kalkucie byliśmy w centrum handlowym. Znajdują się tam luksusowe sklepy i kina, jak w Europie. Przy wejściu stoją straże. Wejść mogą bogaci i turyści. Za bramą jest inny świat, dla większości niedostępny. Chrześcijaństwo, choć głosi przede wszystkim wiarę w Jezusa Chrystusa, Odkupiciela człowieka, to przecież przynosi prawdę o człowieczeństwie, że jesteśmy ludźmi, że mamy godność, są jesteśmy dziećmi Bożymi. Chrześcijaństwo daje szansę na przełamanie podziału, na wyjście z wykluczenia. A to zagraża obecnemu ładowi. Ciekawe byłoby studium o wpływie wiary na stosunki społeczne.

Na tym tle również widać wielkość dzieła Matki Teresy. Pierwszy dom – umieralnię otworzyła niedaleko świątyni bogini śmierci – Kali. Zbierała z ulicy umierających i dawała im ludzkie warunki na moment przed śmiercią. Wspominała bł. Teresa: Pamiętam, jak kiedyś zabrałam z ulicy człowieka niemal zjedzonego przez robactwo. Powiedział mi: Żyłem jak zwierzę, na ulicy, ale umrę jak anioł, otoczony miłością i troską”. I umarł jak anioł – bardzo piękną śmiercią. Hindusi protestowali wówczas, że praca Matki Teresy zaburza kult oddawany w pobliskiej świątyni. Pojechaliśmy do tego domu. Dziś jest nieczynny, przeniesiony w inne miejsce. Na jego ścianie wisi krzyż, z napisem, który już poznaliśmy: I thirst. Świątynia bogini Kali Ghat działa, otoczona jest sporym bazarem, na którym handluje się tym wszystkim, co można złożyć na ofiarę. Odnowiony niedawno budynek, zbudowany został w 1809 r. Do dziś, każdego ranka, składane są tam ofiary ze zwierząt.

Moje myśli krążą już gdzie indziej. Nocą wracamy do Polski. Już bez opóźnień, bez przygód. Czeka nas dziesięć godzin lotu.

Wracam utrudzony, z bagażem doświadczeń ponad miarę. Istnieje jeden świat. Wewnątrz tego jednego tyle różnych światów, nieprzystających do siebie. Nie mam wątpliwości, że wracam z pielgrzymki. Była radość wspólnoty z 32 współpielgrzymami, trud i zmęczenie, choćby wielogodzinnymi podróżami koleją, był post, gdy organizm buntował się przeciw innym pokarmom, ostrym przyprawom, była modlitwa, Msza św., różaniec, koronka do Miłosierdzia Bożego, rozważania życia błogosławionej, były rozmowy o wierze, była lektura książki o Matce Teresie. Jadąc do Kalkuty i w Kalkucie, przy grobie błogosławionej Matki Teresy spotkałem Pana.

Ta pielgrzymka była szkołą pokory. Dotknąłem pyłu ziemi, pyłu istnienia. Nie wracam z poczuciem wyższości.

Zamiast zakończenia przytoczę dialog. Czytając go, pamiętaj, że w Indiach jest wielki panteon bogów, liczy 32 tysiące. W kilku świątyniach byłem. Byłem w świątyni sikhów, w meczecie, w niezwykłej świątyni Jainistów, w świątyni Sziwy, w świątyni, gdzie czci się bożka małpę.

Pewien stary człowiek w Kalkucie zapytał kiedyś:

Kim jest ten Chrystus od Matki Teresy?

To jest nasz Guru, przyjacielu, nasz Pan i nasz Bóg.

Co to jest za Bóg?

Jest to Bóg miłości, przyjacielu. Wszystkich nas kocha – i ciebie także”.

To przekonanie wywożę z Indii. Łaska poznania Boga jedynego, który jest miłością, który kocha każdego człowieka pełnią miłości, jakby był jedynakiem.

 

 ks. Rajmund Ponczek